DZIKIE ŻYCIE

Ekofeminizm?

Joanna Kępińska

Ekofeminizm nie jest zjawiskiem nowym, w rzeczywistości jest stary jak świat. Ekofeminizm odwołuje się do przyrody, do zasad jakie ją organizują. Gdy obserwujemy przyrodę w bezpośredni sposób, bez zniekształcających opinii i wyobrażeń, zauważamy, że nic nie istnieje odrębnie i nic nie przeszkadza niczemu innemu. Jest przestrzeń dla wszystkiego, aby mogło się dziać swobodnie, nic nie panuje nad niczym innym, ale wszystko jest nierozerwalnie ze sobą połączone. Rzeczywistość jest różnorodna, nie składa się z odrębnych i nie mających ze sobą nic wspólnego części, a jednocześnie każda z nich jest absolutnie samowystarczalna, pełna, wolna od niezgody. Przez blisko 3 miliony lat człowiek uczestniczył w tej cudownej harmonii, żył tak jakby był którymkolwiek z innych stworzeń, liczył się z obowiązującymi w społeczności życia regułami gry. Według tych reguł każdy uczestnik konkuruje z innymi w ograniczonym zakresie. Nie dąży do całkowitego pozbycia się konkurentów, nie toczy z nimi wojny, bierze tyle pożywienia i terytorium ile potrzebuje do przeżycia, resztę zostawia innym. Takie postępowanie sprzyja zachowaniu różnorodności, która jest warunkiem przetrwania całości systemu ekologicznego.

W pewnym momencie człowiek złamał zasady. Stało się to, gdy wynalazł i rozwinął rolnictwo. Stał się teraz w dużym stopniu niezależny od dostępnych zasobów – mógł sam wytwarzać i gromadzić żywność. Zwiększona podaż żywności umożliwiła wzrost populacji, a ten spowodował wzrost popytu na pożywienie. W następnej kolejności następuje wzrost produkcji żywności i dalszy wzrost populacji, znów rośnie popyt itd. Uruchomiło się błędne koło, które toczy się do dziś. Jest to naturalny mechanizm występujący w przyrodzie, tyle, że w przyrodzie nigdy nie ma tak dostępnego pożywienia, aby populacja któregokolwiek gatunku mogła rosnąć w nieskończoność. A jeśli nawet tak się zdarzy, to uruchamiają się inne mechanizmy regulacyjne (konkurencja, drapieżnictwo, destrukcyjne dla populacji zachowania w reakcji na przegęszczenie, które redukują jej liczebność i inne), które nie pozwalają na przekroczenie pewnej granicy liczebności. W naturalnych warunkach populacje są raczej stabilne (te, które nie wymierają).

Rolnictwo pozwoliło człowiekowi wyłamać się z tych zależności, ale w to miejsce pojawiły się inne. Wzrastająca liczba rolników potrzebowała coraz większych obszarów pod uprawy – trzeba je było wydzierać dzikiej przyrodzie. Na przykład według mitologii greckiej, głównym zadaniem Oriona, syna Posejdona, myśliwego, boskiego osiłka, było oczyszczanie wysp z dzikich zwierząt. Orion chwalił się, że zabije te wszystkie dzikie zwierzęta. Ta jego „myśliwska” działalność przyczyniła się do rozwoju cywilizacji. Przesłanie tej opowieści jest takie: społeczeństwo, aby stać się cywilizowanym musi poświęcić dziką naturę. Pytanie tylko w jakim stopniu? I nasuwa się wniosek, że im większa liczebność ludzkiej populacji, tym stopień, czynionych zniszczeń będzie większy. Ale początkowo, gdy społeczności rolnicze były małe, sytuacja nie była zbyt groźna. Przyjmuje się, że ciągle żyły one w zgodzie z prawami, które dziś nazywamy ekologicznymi. Jednak w pewnym momencie następuje kolejny skok – w wielu miejscach na świecie (Egipt, Mezopotamia, Chiny, Ameryka Środkowa) wioski jednoczą się pod rządami pojedynczych władców – powstają, miasta i państwa. W tym miejscu rozpoczyna się historia, jaką znamy – historia powstawania, wzrostu i mnożenia się państw, które z kolei wypowiadają sobie nawzajem walkę na śmierć i życie. Historia ta to ciągłe podboje, inwazje, ujarzmianie, powstania, bunty, ruiny, bitwy, zamachy stanu, nieograniczona władza; wielkie religie i budzący strach bogowie, rozwój techniki. Wreszcie wielkie wpadki – cywilizacje, które miały trwać wiecznie, przeminęły. Tak stało się z Egiptem faraonów, Asyrią, Babilonią, Persją, Rzymem, z Majami, Toltekami, Aztekami, Inkami itd. Rozprzestrzenianie się społeczeństw historycznych dysponujących rolnictwem, państwem, armią, podziałem pracy, niewolnictwem spycha archaiczne społeczności  łowców – zbieraczy do lasów, obszarów pustynnych i w niedostępne góry, gdzie później w erze nowożytnej zostają odnalezione przez badaczy i niemal doszczętnie wytępione. Wraz z nimi znika tysiącletnia tradycja, wiedza i mądrość życiowa uznana przez cywilizowanych barbarzyńców za przejaw ignorancji i przesądów. Na przykład przez długi czas antropologowie uważali, że specyficzny sposób przyrządzania kukurydzy w Meksyku wynika z wierzeń magicznych, dopóki nie odkryto, że dzięki niemu organizm ludzki przyswajał lizynę – odżywczą substancję kukurydzy, która przez długi czas była jedynym pożywieniem tamtejszej ludności. Kto więc faktycznie był ignorantem?

Na ogół sądzi się, że w społecznościach rolniczych ludziom żyło się lepiej (dostatniej) niż w społecznościach archaicznych. Wiele faktów przeczy temu przekonaniu. Na przykład paleoantropolodzy badając szkielety ludzi prehistorycznych i szkielety ludzi – rolników zanotowali znaczące różnice. Po pierwsze na podstawie tych badań stwierdzono, że łowcy – zbieracze byli znacznie wyżsi, lepiej zbudowani, smuklejsi niż rolnicy (średnia wzrostu łowców zbieraczy: 180 cm – mężczyźni, 170 cm – kobiety, średnia wzrostu rolników: 160 cm – mężczyźni, 150 – cm kobiety). Po drugie szkielety ludzi prehistorycznych nie są zdeformowane, nie ma na nich śladów ciężkich chorób, uzębienie jest niemal w idealnym stanie. Zaś szkielety rolników noszą ślady wielu deformacji i chorób (gruźlica, artretyzm i inne), o uzębieniu lepiej nie wspominać. Świadczyć to może o pogorszeniu się jakości życia. Ludzie – rolnicy musieli ciężko pracować przy uprawie ziemi, a żywność, choć w dostatecznej ilości (i to nie zawsze), była gorszej jakości, niepełnowartościowa (przewaga produktów mącznych), co odbijało się na kondycji i zdrowiu – dieta łowców-zbieraczy okazuje się najbardziej optymalna dla organizmu ludzkiego. Dodatkowo duże skupiska ludzkie sprzyjały rozprzestrzenianiu się wielu chorób, podział społeczeństwa na klasy i wynikające z tego nierówności rodziły konflikty i stresy.

Wielu antropologów badających istniejące jeszcze, nieliczne społeczeństwa pierwotne zauważyła, że życie ich nie jest pasmem udręk i niedostatków (o ile nie dopadnie ich cywilizacja), a wręcz przeciwnie, jest całkiem przyjemne. Na pracę (zdobywanie żywności, przyrządzanie jej, budowa domostw i inne niezbędne w życiu czynności) poświęca się tam niewiele czasu (3-4 godziny dziennie), a resztę spędza się na odpoczynku, zabawach, praktykach duchowych i artystycznych. Jeśli społeczności są nieliczne (a muszą takie być ze względu na ograniczone terytorium) nie ma większych problemów z uzyskaniem pełnowartościowego pożywienia. Daniel Quinn, autor książki „Izrael” daje taki przykład: kiedy cywilizowany człowiek ma akurat ochotę na np. słodkiego ziemniaka, idzie do sklepu i kupuje ich pełną puszkę, na którą musiało pracować setki ludzi: hodowcy, żniwiarze, ładowacze, kierowcy ciężarówek, sprzątacze w fabryce konserw, ludzie obsługujący urządzenia, ludzie pakujący puszki do skrzynek, kierowcy rozwożący te skrzynie, ludzie w sklepach, którzy je rozpakowują itd. Wykonujemy całą tą pracę, żeby mieć pewność, że nigdy nie spotka nas rozczarowanie i zawsze kiedy nam przyjdzie ochota na  słodkiego ziemniaka, czy cokolwiek innego będziemy mogli to kupić. Człowiek ze społeczności pierwotnej kiedy ma ochotę na słodkiego ziemniaka to po prostu idzie i wykopuje jedną sztukę, a jeśli nie może znaleźć żadnego, bierze coś innego, równie smacznego, i nie ma potrzeby by w tym celu pracowały setki ludzi.

Colin Turnbull, który spędził kilkanaście lat na obserwacji życia Pigmejów doszedł do wniosku, że właśnie w taki sposób jak oni dobrze jest żyć. Sposób życia Pigmeja czy innego „dzikusa” wyklucza wszelką kontrolę nad światem, ale jednocześnie jest to sposób na życie pełne treści i przynoszące satysfakcję. Ci tzw. prymitywni ludzie nie kipią niezadowoleniem i buntem, nie awanturują się bezustannie o to, co ma być dozwolone, a co zabronione, nie oskarżają wiecznie jeden drugiego, że tamten nie żyje poprawnie, nie żyją w strachu jeden przed drugim, nie popadają w szaleństwo, bo życie nie wydaje im się puste i bezcelowe, nie muszą się ogłupiać narkotykami, by przetrwać następny dzień, nie wymyślają co tydzień nowej religii, by mieć się czego trzymać, nie szukają ciągle jakiegoś zajęcia czy jakiejś wiary, która uczyniłaby ich życie wartościowym.

„Cały świat należy do tych, którzy pozwalają mu płynąć
lekko, zgodnie z naturalnym porządkiem,
A jeśli ktoś się wysila i pozostaje
W nieustannym napięciu,
Świat wydaje się niezwyciężony”.
Lao-Tsy, Droga

Wspomniałam na początku, że ekofeminizm odwołuje się do naturalnego porządku. Można by więc uznać, że ci wszyscy, którzy pozwalają światu „płynąć lekko” to wyraziciele idei ekofeminizmu. Mam jednak pewne opory przed posługiwaniem się tym terminem i raczej tego unikam. „Ekofeminizm” budzi określone skojarzenia i są one w dużym stopniu sprzeczne z tym co istotnie termin ten oznacza (według „znawców tematu”). Rodzi to niepotrzebne nieporozumienia i konflikty (i przyznam, wcale mnie to nie dziwi). Zresztą samo przesłanie ekofeminizmu też wydaje mi się wewnętrznie sprzeczne. Na przykład zaznacza się, że dotyczy on aktywności tak samo mężczyzn, jak i kobiet, nie dzieli świata na męski i żeński, ale zauważa wzajemne powiązania. Według ekofeminizmu wszyscy ludzie jak i wszystkie zwierzęta są częścią całej przyrody, a kobiety nie przewyższają mężczyzn, jeśli chodzi o zdolność do odkrywania związków z ziemią. Ale z drugiej strony ekofeminizm powołuje się na tzw. „cechy kobiece”. Cechy te to np. współodczuwanie, współpraca, łagodność, kierowanie się intuicją. Wprawdzie posiadać je mogą zarówno mężczyźni, jak i kobiety, jednak określa się je jako żeńskie. Mówi się np. o kobiecej stronie osobowości kobiety. Zwolennicy ekofeminizmu przyznają, że miłość i troska nie są przywiązane do płci, nie są własnością ani wyłącznie kobiet, ani tylko mężczyzn, w ogóle nie są częścią uwarunkowanej osobowości. Ale czy wobec tego podział na tzw. „cechy kobiece” i „cechy męskie” w ogóle ma sens? Dlaczego się mówi, że łagodność i współczucie mają charakter żeński? Czy nie jest to aby tłumaczenie jednego pojęcia za pomocą drugiego równie nieprzetłumaczalnego? Czym właściwie jest żeńskość, albo czym współczucie? Jeśli zostawimy wszystkie wyobrażenia jakie na ten temat mamy i zdamy się na bezpośrednie doświadczenia może się okazać, że wszystkie opisy, definicje i klasyfikacje są nieadekwatne. Oczywiście biologiczne (fizyczne i psychiczne) różnice obu płci są faktem, ale określanie właściwości czy stanów, które nie są zakorzenione w uwarunkowanej osobowości jako żeńskie lub męskie wydaje mi się nieuzasadnione.

Za nieporozumienie uważam też nazywanie obecnego systemu patriarchatem, choć są pewne podobieństwa.

Patriarchat był dotąd jedynym sposobem rządzenia społeczeństwem masowym (centralny ośrodek władzy, aparat kontroli i przymusu itp.) i struktury państwowe mają jeszcze w dużym stopniu charakter patriarchalny. Ale współczesna technokracja ze swoją sterylną racjonalnością i pozorami praworządności wydaje mi się zjawiskiem znacznie bardziej niebezpiecznym niż siermiężny patriarchat i jego prymitywna przemoc i represje.

Freud np. zauważył, że cywilizacja nie będąc w stanie przekreślić barbarzyństwa, które tkwi u samych jej źródeł i nie mogąc zepchnąć go do podziemia przygotowuje nowe erupcje. I tak cywilizacja naukowo-techniczna wytwarza właśnie barbarzyństwo – anonimowe i manipulatorskie, barbarzyństwo wielkich ponadnarodowych korporacji, barbarzyństwo biurokratyczno-techniczno- przemysłowej machiny, która zmusza ludzi do liczenia się z jej przepisami, nakazami, formularzami. Takim anonimowym rządom techno-biurokracji trudno się przeciwstawić, trudno nawet je zlokalizować i zobaczyć, że jest się w pułapce. A jeśli nie możemy dostrzec co właściwie nas więzi – tym bardziej wola oswobodzenia się słabnie. Niszczący planetę system zmusza nas każdego dnia byśmy w tym niszczeniu uczestniczyli w ten czy w inny sposób, w życiu prywatnym czy zawodowym. Jeśli ktoś odmówi uczestnictwa zostanie bez środków do życia, będzie wykluczony ze społeczeństwa. Wszyscy jesteśmy sprawcami i ofiarami jednocześnie. Dotyczy to w równym stopniu kobiet i mężczyzn. Nawet jeśli uznać, że mężczyźni ciągle są pod pewnymi względami stroną dominującą, to i tak uważam, że współczesne kobiety (przynajmniej część z nich) w nie mniejszym stopniu niż mężczyźni chcą dla siebie tak dużo władzy i bogactwa jak tylko potrafią zagarnąć i nie troszczą się o to, że system w ramach którego chcą to osiągnąć niszczy ten świat. Mówi się wprawdzie, że obecnie kobiety są nosicielkami wartości patriarchalnych, ale w takim razie po co ciągle mówić, że są to wartości patriarchalne, skoro dotyczą obu płci?

Nie wiadomo co przyniesie przyszłość, ale wydaje się, że o ile nie nastąpi u nas teraz dogłębna przemiana przyszłość będzie bardzo podobna do teraźniejszości. To, kto dominuje nad kim, zmienia się raz po raz, ale czy można w sobie zauważyć ten potężny pęd do dominowania lub ulegania? Czy i kobiety i mężczyźni mogą postawić sobie to samo pytanie: skąd pochodzą nasze działania i reakcje? Wszystkie rewolucje w przeszłości kontynuowały ogólne wzorce władzy, dominacji i poddaństwa, w takiej czy innej formie, więc gdy próbujemy teraz zrobić coś całkowicie nowego, to czy tylko reagujemy na stare wzorce zachowań, zapewniając ich kontynuację w nowej formie, czy też możliwe jest aby działanie wynikało z postawy wolnej od jakichkolwiek wzorców i wyobrażeń, ale z pełni istnienia, nie różnicującego tego, co jest męskie i tego, co żeńskie? Czy można zobaczyć z całkowitą jasnością co należy uczynić, nie reagując na dawne sytuacje, ale w odpowiedzi na chwilę obecną?

Joanna Kępińska

- Daniel Quinn „Izrael”, Rebis, Poznań 1998.
- Edgar Morin, Anne Brigitte Kern, „Ziemia – Ojczyzna”, PIW Warszawa 1998.
- Colin M. Turnbull „Leśni ludzie”, Warszawskie Wyd. Literackie Muza, Warszawa 1996.