Ekofeminizm?
Ekofeminizm nie jest zjawiskiem nowym, w rzeczywistości jest stary jak świat. Ekofeminizm odwołuje się do przyrody, do zasad jakie ją organizują. Gdy obserwujemy przyrodę w bezpośredni sposób, bez zniekształcających opinii i wyobrażeń, zauważamy, że nic nie istnieje odrębnie i nic nie przeszkadza niczemu innemu. Jest przestrzeń dla wszystkiego, aby mogło się dziać swobodnie, nic nie panuje nad niczym innym, ale wszystko jest nierozerwalnie ze sobą połączone. Rzeczywistość jest różnorodna, nie składa się z odrębnych i nie mających ze sobą nic wspólnego części, a jednocześnie każda z nich jest absolutnie samowystarczalna, pełna, wolna od niezgody. Przez blisko 3 miliony lat człowiek uczestniczył w tej cudownej harmonii, żył tak jakby był którymkolwiek z innych stworzeń, liczył się z obowiązującymi w społeczności życia regułami gry. Według tych reguł każdy uczestnik konkuruje z innymi w ograniczonym zakresie. Nie dąży do całkowitego pozbycia się konkurentów, nie toczy z nimi wojny, bierze tyle pożywienia i terytorium ile potrzebuje do przeżycia, resztę zostawia innym. Takie postępowanie sprzyja zachowaniu różnorodności, która jest warunkiem przetrwania całości systemu ekologicznego.
W pewnym momencie człowiek złamał zasady. Stało się to, gdy wynalazł i rozwinął rolnictwo. Stał się teraz w dużym stopniu niezależny od dostępnych zasobów – mógł sam wytwarzać i gromadzić żywność. Zwiększona podaż żywności umożliwiła wzrost populacji, a ten spowodował wzrost popytu na pożywienie. W następnej kolejności następuje wzrost produkcji żywności i dalszy wzrost populacji, znów rośnie popyt itd. Uruchomiło się błędne koło, które toczy się do dziś. Jest to naturalny mechanizm występujący w przyrodzie, tyle, że w przyrodzie nigdy nie ma tak dostępnego pożywienia, aby populacja któregokolwiek gatunku mogła rosnąć w nieskończoność. A jeśli nawet tak się zdarzy, to uruchamiają się inne mechanizmy regulacyjne (konkurencja, drapieżnictwo, destrukcyjne dla populacji zachowania w reakcji na przegęszczenie, które redukują jej liczebność i inne), które nie pozwalają na przekroczenie pewnej granicy liczebności. W naturalnych warunkach populacje są raczej stabilne (te, które nie wymierają).
Rolnictwo pozwoliło człowiekowi wyłamać się z tych zależności,
ale w to miejsce pojawiły się inne. Wzrastająca liczba rolników
potrzebowała coraz większych obszarów pod uprawy – trzeba je było
wydzierać dzikiej przyrodzie. Na przykład według mitologii
greckiej, głównym zadaniem Oriona, syna Posejdona, myśliwego,
boskiego osiłka, było oczyszczanie wysp z dzikich zwierząt. Orion
chwalił się, że zabije te wszystkie dzikie zwierzęta. Ta jego
„myśliwska” działalność przyczyniła się do rozwoju cywilizacji.
Przesłanie tej opowieści jest takie: społeczeństwo, aby stać się
cywilizowanym musi poświęcić dziką naturę. Pytanie tylko w jakim
stopniu? I nasuwa się wniosek, że im większa liczebność ludzkiej
populacji, tym stopień, czynionych zniszczeń będzie większy. Ale
początkowo, gdy społeczności rolnicze były małe, sytuacja nie była
zbyt groźna. Przyjmuje się, że ciągle żyły one w zgodzie z prawami,
które dziś nazywamy ekologicznymi. Jednak w pewnym momencie
następuje kolejny skok – w wielu miejscach na świecie (Egipt,
Mezopotamia, Chiny, Ameryka Środkowa) wioski jednoczą się pod
rządami pojedynczych władców – powstają, miasta i państwa. W tym
miejscu rozpoczyna się historia, jaką znamy – historia powstawania,
wzrostu i mnożenia się państw, które z kolei wypowiadają sobie
nawzajem walkę na śmierć i życie. Historia ta to ciągłe podboje,
inwazje, ujarzmianie, powstania, bunty, ruiny, bitwy, zamachy
stanu, nieograniczona władza; wielkie religie i budzący strach
bogowie, rozwój techniki. Wreszcie wielkie wpadki – cywilizacje,
które miały trwać wiecznie, przeminęły. Tak stało się z Egiptem
faraonów, Asyrią, Babilonią, Persją, Rzymem, z Majami, Toltekami,
Aztekami, Inkami itd. Rozprzestrzenianie się społeczeństw
historycznych dysponujących rolnictwem, państwem, armią, podziałem
pracy, niewolnictwem spycha archaiczne społeczności łowców –
zbieraczy do lasów, obszarów pustynnych i w niedostępne góry, gdzie
później w erze nowożytnej zostają odnalezione przez badaczy i
niemal doszczętnie wytępione. Wraz z nimi znika tysiącletnia
tradycja, wiedza i mądrość życiowa uznana przez cywilizowanych
barbarzyńców za przejaw ignorancji i przesądów. Na przykład przez
długi czas antropologowie uważali, że specyficzny sposób
przyrządzania kukurydzy w Meksyku wynika z wierzeń magicznych,
dopóki nie odkryto, że dzięki niemu organizm ludzki przyswajał
lizynę – odżywczą substancję kukurydzy, która przez długi czas była
jedynym pożywieniem tamtejszej ludności. Kto więc faktycznie był
ignorantem?
Na ogół sądzi się, że w społecznościach rolniczych ludziom żyło się
lepiej (dostatniej) niż w społecznościach archaicznych. Wiele
faktów przeczy temu przekonaniu. Na przykład paleoantropolodzy
badając szkielety ludzi prehistorycznych i szkielety ludzi –
rolników zanotowali znaczące różnice. Po pierwsze na podstawie tych
badań stwierdzono, że łowcy – zbieracze byli znacznie wyżsi, lepiej
zbudowani, smuklejsi niż rolnicy (średnia wzrostu łowców zbieraczy:
180 cm – mężczyźni, 170 cm – kobiety, średnia wzrostu rolników: 160
cm – mężczyźni, 150 – cm kobiety). Po drugie szkielety ludzi
prehistorycznych nie są zdeformowane, nie ma na nich śladów
ciężkich chorób, uzębienie jest niemal w idealnym stanie. Zaś
szkielety rolników noszą ślady wielu deformacji i chorób (gruźlica,
artretyzm i inne), o uzębieniu lepiej nie wspominać. Świadczyć to
może o pogorszeniu się jakości życia. Ludzie – rolnicy musieli
ciężko pracować przy uprawie ziemi, a żywność, choć w dostatecznej
ilości (i to nie zawsze), była gorszej jakości, niepełnowartościowa
(przewaga produktów mącznych), co odbijało się na kondycji i
zdrowiu – dieta łowców-zbieraczy okazuje się najbardziej optymalna
dla organizmu ludzkiego. Dodatkowo duże skupiska ludzkie sprzyjały
rozprzestrzenianiu się wielu chorób, podział społeczeństwa na klasy
i wynikające z tego nierówności rodziły konflikty i stresy.
Wielu antropologów badających istniejące jeszcze, nieliczne
społeczeństwa pierwotne zauważyła, że życie ich nie jest pasmem
udręk i niedostatków (o ile nie dopadnie ich cywilizacja), a wręcz
przeciwnie, jest całkiem przyjemne. Na pracę (zdobywanie żywności,
przyrządzanie jej, budowa domostw i inne niezbędne w życiu
czynności) poświęca się tam niewiele czasu (3-4 godziny dziennie),
a resztę spędza się na odpoczynku, zabawach, praktykach duchowych i
artystycznych. Jeśli społeczności są nieliczne (a muszą takie być
ze względu na ograniczone terytorium) nie ma większych problemów z
uzyskaniem pełnowartościowego pożywienia. Daniel Quinn, autor
książki „Izrael” daje taki przykład: kiedy cywilizowany człowiek ma
akurat ochotę na np. słodkiego ziemniaka, idzie do sklepu i kupuje
ich pełną puszkę, na którą musiało pracować setki ludzi: hodowcy,
żniwiarze, ładowacze, kierowcy ciężarówek, sprzątacze w fabryce
konserw, ludzie obsługujący urządzenia, ludzie pakujący puszki do
skrzynek, kierowcy rozwożący te skrzynie, ludzie w sklepach, którzy
je rozpakowują itd. Wykonujemy całą tą pracę, żeby mieć pewność, że
nigdy nie spotka nas rozczarowanie i zawsze kiedy nam przyjdzie
ochota na słodkiego ziemniaka, czy cokolwiek innego będziemy
mogli to kupić. Człowiek ze społeczności pierwotnej kiedy ma ochotę
na słodkiego ziemniaka to po prostu idzie i wykopuje jedną sztukę,
a jeśli nie może znaleźć żadnego, bierze coś innego, równie
smacznego, i nie ma potrzeby by w tym celu pracowały setki
ludzi.
Colin Turnbull, który spędził kilkanaście lat na obserwacji życia
Pigmejów doszedł do wniosku, że właśnie w taki sposób jak oni
dobrze jest żyć. Sposób życia Pigmeja czy innego „dzikusa” wyklucza
wszelką kontrolę nad światem, ale jednocześnie jest to sposób na
życie pełne treści i przynoszące satysfakcję. Ci tzw. prymitywni
ludzie nie kipią niezadowoleniem i buntem, nie awanturują się
bezustannie o to, co ma być dozwolone, a co zabronione, nie
oskarżają wiecznie jeden drugiego, że tamten nie żyje poprawnie,
nie żyją w strachu jeden przed drugim, nie popadają w szaleństwo,
bo życie nie wydaje im się puste i bezcelowe, nie muszą się
ogłupiać narkotykami, by przetrwać następny dzień, nie wymyślają co
tydzień nowej religii, by mieć się czego trzymać, nie szukają
ciągle jakiegoś zajęcia czy jakiejś wiary, która uczyniłaby ich
życie wartościowym.
„Cały świat należy do tych, którzy pozwalają mu
płynąć
lekko, zgodnie z naturalnym porządkiem,
A jeśli ktoś się wysila i pozostaje
W nieustannym napięciu,
Świat wydaje się niezwyciężony”.
Lao-Tsy, Droga
Wspomniałam na początku, że ekofeminizm odwołuje się do
naturalnego porządku. Można by więc uznać, że ci wszyscy, którzy
pozwalają światu „płynąć lekko” to wyraziciele idei ekofeminizmu.
Mam jednak pewne opory przed posługiwaniem się tym terminem i
raczej tego unikam. „Ekofeminizm” budzi określone skojarzenia i są
one w dużym stopniu sprzeczne z tym co istotnie termin ten oznacza
(według „znawców tematu”). Rodzi to niepotrzebne nieporozumienia i
konflikty (i przyznam, wcale mnie to nie dziwi). Zresztą samo
przesłanie ekofeminizmu też wydaje mi się wewnętrznie sprzeczne. Na
przykład zaznacza się, że dotyczy on aktywności tak samo mężczyzn,
jak i kobiet, nie dzieli świata na męski i żeński, ale zauważa
wzajemne powiązania. Według ekofeminizmu wszyscy ludzie jak i
wszystkie zwierzęta są częścią całej przyrody, a kobiety nie
przewyższają mężczyzn, jeśli chodzi o zdolność do odkrywania
związków z ziemią. Ale z drugiej strony ekofeminizm powołuje się na
tzw. „cechy kobiece”. Cechy te to np. współodczuwanie, współpraca,
łagodność, kierowanie się intuicją. Wprawdzie posiadać je mogą
zarówno mężczyźni, jak i kobiety, jednak określa się je jako
żeńskie. Mówi się np. o kobiecej stronie osobowości kobiety.
Zwolennicy ekofeminizmu przyznają, że miłość i troska nie są
przywiązane do płci, nie są własnością ani wyłącznie kobiet, ani
tylko mężczyzn, w ogóle nie są częścią uwarunkowanej osobowości.
Ale czy wobec tego podział na tzw. „cechy kobiece” i „cechy męskie”
w ogóle ma sens? Dlaczego się mówi, że łagodność i współczucie mają
charakter żeński? Czy nie jest to aby tłumaczenie jednego pojęcia
za pomocą drugiego równie nieprzetłumaczalnego? Czym właściwie jest
żeńskość, albo czym współczucie? Jeśli zostawimy wszystkie
wyobrażenia jakie na ten temat mamy i zdamy się na bezpośrednie
doświadczenia może się okazać, że wszystkie opisy, definicje i
klasyfikacje są nieadekwatne. Oczywiście biologiczne (fizyczne i
psychiczne) różnice obu płci są faktem, ale określanie właściwości
czy stanów, które nie są zakorzenione w uwarunkowanej osobowości
jako żeńskie lub męskie wydaje mi się nieuzasadnione.
Za nieporozumienie uważam też nazywanie obecnego systemu
patriarchatem, choć są pewne podobieństwa.
Patriarchat był dotąd jedynym sposobem rządzenia społeczeństwem
masowym (centralny ośrodek władzy, aparat kontroli i przymusu itp.)
i struktury państwowe mają jeszcze w dużym stopniu charakter
patriarchalny. Ale współczesna technokracja ze swoją sterylną
racjonalnością i pozorami praworządności wydaje mi się zjawiskiem
znacznie bardziej niebezpiecznym niż siermiężny patriarchat i jego
prymitywna przemoc i represje.
Freud np. zauważył, że cywilizacja nie będąc w stanie przekreślić
barbarzyństwa, które tkwi u samych jej źródeł i nie mogąc zepchnąć
go do podziemia przygotowuje nowe erupcje. I tak cywilizacja
naukowo-techniczna wytwarza właśnie barbarzyństwo – anonimowe i
manipulatorskie, barbarzyństwo wielkich ponadnarodowych korporacji,
barbarzyństwo biurokratyczno-techniczno- przemysłowej machiny,
która zmusza ludzi do liczenia się z jej przepisami, nakazami,
formularzami. Takim anonimowym rządom techno-biurokracji trudno się
przeciwstawić, trudno nawet je zlokalizować i zobaczyć, że jest się
w pułapce. A jeśli nie możemy dostrzec co właściwie nas więzi – tym
bardziej wola oswobodzenia się słabnie. Niszczący planetę system
zmusza nas każdego dnia byśmy w tym niszczeniu uczestniczyli w ten
czy w inny sposób, w życiu prywatnym czy zawodowym. Jeśli ktoś
odmówi uczestnictwa zostanie bez środków do życia, będzie
wykluczony ze społeczeństwa. Wszyscy jesteśmy sprawcami i ofiarami
jednocześnie. Dotyczy to w równym stopniu kobiet i mężczyzn. Nawet
jeśli uznać, że mężczyźni ciągle są pod pewnymi względami stroną
dominującą, to i tak uważam, że współczesne kobiety (przynajmniej
część z nich) w nie mniejszym stopniu niż mężczyźni chcą dla siebie
tak dużo władzy i bogactwa jak tylko potrafią zagarnąć i nie
troszczą się o to, że system w ramach którego chcą to osiągnąć
niszczy ten świat. Mówi się wprawdzie, że obecnie kobiety są
nosicielkami wartości patriarchalnych, ale w takim razie po co
ciągle mówić, że są to wartości patriarchalne, skoro dotyczą obu
płci?
Nie wiadomo co przyniesie przyszłość, ale wydaje się, że o ile nie
nastąpi u nas teraz dogłębna przemiana przyszłość będzie bardzo
podobna do teraźniejszości. To, kto dominuje nad kim, zmienia się
raz po raz, ale czy można w sobie zauważyć ten potężny pęd do
dominowania lub ulegania? Czy i kobiety i mężczyźni mogą postawić
sobie to samo pytanie: skąd pochodzą nasze działania i reakcje?
Wszystkie rewolucje w przeszłości kontynuowały ogólne wzorce
władzy, dominacji i poddaństwa, w takiej czy innej formie, więc gdy
próbujemy teraz zrobić coś całkowicie nowego, to czy tylko
reagujemy na stare wzorce zachowań, zapewniając ich kontynuację w
nowej formie, czy też możliwe jest aby działanie wynikało z postawy
wolnej od jakichkolwiek wzorców i wyobrażeń, ale z pełni istnienia,
nie różnicującego tego, co jest męskie i tego, co żeńskie? Czy
można zobaczyć z całkowitą jasnością co należy uczynić, nie
reagując na dawne sytuacje, ale w odpowiedzi na chwilę obecną?
Joanna Kępińska
- Daniel Quinn „Izrael”, Rebis, Poznań 1998.
- Edgar Morin, Anne Brigitte Kern, „Ziemia – Ojczyzna”, PIW
Warszawa 1998.
- Colin M. Turnbull „Leśni ludzie”, Warszawskie Wyd. Literackie
Muza, Warszawa 1996.