DZIKIE ŻYCIE

Stare drzewa

Krzysztof Wojciechowski

Zawsze czułem do nich wielki sentyment i szacunek. W okresie, mego wczesnego dzieciństwa tyle ich było w mojej rodzinnej wiosce i okolicach.


Pamiętam wielką lipę rosnącą w przyszkolnym parku. Kiedy byłem w „zerówce” chodziłem tam z całą klasą i tańczyliśmy wokół jej potężnego pnia. Często siadałem pośród jej wielkich napływów korzeniowych i zamykając oczy wyobrażałem sobie, że siedzę u stóp potężnego mahonia, gdzieś w lesie tropikalnym. Często przychodziliśmy pod tę lipę wraz z kolegą, aby w jej wypróchniałej dziupli zobaczyć „puchacza”, którym był nasz pospolity puszczyk. Pamiętam naszą radość, gdy którejś wiosny ujrzeliśmy na dnie dziupli cztery białe jajka naszego „puchacza”. Albo później, gdy obserwowaliśmy młode puszczyki - puchate kule pierza, wyglądające jak wielkanocne kurczaki, z tą tylko różnicą, że były białe. Poczciwa stara lipa do dziś służy puszczykom za mieszkanie.

Mniej szczęścia, niestety, miała czereśnia rosnąca na śródpolnej miedzy. Złośliwy los sprawił, że rosła akurat w tym miejscu, gdzie panowie geodeci wymierzyli nową drogę wśród pól. Padła od piły i pewnej ręki chwackiego drwala, choć miała pewnie więcej lat niż ojcowie i dziadkowie drwala i panów geodetów. A miała takie smaczne owoce.

Podobnie buk i sosna, stojące jak małżeństwo, naprzeciw siebie po obu stronach drogi. Małżeństwo z kilkusetletnim stażem. On szary staruszek z łodygami bluszczu, wyglądającymi jak wypełzłe żyły na zniszczonej pracą dłoni rolnika. Ona młodsza - tak wypada, wydaje się żywsza, bardziej zielona, ale też przygarbiona, jak stara kobieta. Gdzieś nad pylistym traktem łączyły się ich zielone ręce i trwali tak. mając za sobą niejedne złote gody. Dziś nie ma ani jego, ani jej. Trzeba było poszerzyć drogę, by mogły przejechać kombajny.

Świerk zginął naturalnie. Nie był gruby, lecz strzelisty, o gałęziach rozłożonych jak skrzydła kormorana suszącego pióra. Któregoś lata porywisty wicher zaplątał się w te gałęzie i złamał drzewo jak zapałkę.

Pamiętam wierzby. Rosły porozrzucane na łąkach jak zapomniane przez gospodarzy stogi siana. Wiosną okolone żółcią knieci i jaskrów, budzone rankiem krzykami rycyków i czajek. Latem upajane zapachem bodziszków. Jesienią stały szare i zgarbione, niczym czaple na oparzeliskach. Teraz nie cieszy już moich oczu widok rozwijających się bazi na wierzbach.

W miejscach, gdzie rosły znajdują się teraz próchniejące pniaki, okolone zielenią odrastających wierzbowych witek, które i tak ludzie zetną, jakby chcieli ostatecznie zatrzeć ślady swej głupoty. W końcu „po chorobę to takie rośnie, ni to z tego opału, ani to cień przynosi. Głowę można schronić też w cieniu kopicy siana, a tą i kosić przeszkadza. Sprzęt można uszkodzić” - wyrok podpisany.

W mojej wiosce rosło wiele starych drzew. Większość z nich w postaci boazerii i parkietu zdobi teraz wnętrza domów ­- niekoniecznie gospodarzy, do których te drzewa należały.

Rośnie jeszcze wzdłuż drogi szpaler topól. Od kiedy pamiętam rozbrzmiewały one w maju melodyjnym nawoływaniem wilg, gruchaniem grzywaczy i ostrym trzeszczącym głosem kwiczołów, które w gałęziach topól się gnieździły. Wielkie zielone liście szeleściły poruszone nawet słabym wietrzykiem. Często ich szelest, wraz z donośnym śpiewem słowika wpadał wieczorem do mojego pokoju przez otwarte okno. Wiele razy przy tej naturalnej muzyce zasypiałem. Zimą, topole gęsto porośnięte jemiołą „oblegane” były przez stada jemiołuszek, sympatycznych gości z północy, którzy szczególnie lubują się w owocach jemioły.

Topole jeszcze rosną, jeszcze będą mi szeleścić. Jednak na ich pniach zauważyłem żółte plamki, będące znakiem niechybnego końca ich życia. Pewnie któryś z panów elektryków „trzymający rękę na pulsie” zauważył, że topole mogą zagrażać linii telefonicznej i zawiadomił odpowiednie władze.

Mojej gruszy za stodołą nikt nie tknie. Przynajmniej dopóki jest moja. Nie jest może zbyt okazała i piękna, i rodzi „ulęgałki” o cierpkim smaku, ale kiedy zakwitnie, to nie ma drugiej takiej w okolicy. Wtedy z szarego posępnego drzewa, pokrytego chropowatą korą zmienia się w piękną damę, okrytą suknią kwiatów. Zawsze też przylatuje do niej w zaloty para szpaków. Dobrze wiedzą, że w jej konarach znajdą zawieszoną skrzynkę, w której będą mogły bezpiecznie wychować potomstwo. Latem grusza obdarowuje mnie mnóstwem maleńkich gruszek, których ,wyborny smak doceniam dopiero zimą, gdy są ususzone. Jesienią drzewo przyodziewa żółtą szatę, jak nocną koszulę przed zimowym snem.

Szanujmy stare drzewa, dostrzeżmy ich piękno. One są żywymi świadkami wielu wydarzeń. Dajmy im spokojnie doczekać kresu życia. Nie niszczmy i nie wycinajmy ich ­przecież nie musimy.

Krzysztof Wojciechowski

Listopad 1999 (11/65 1999) Nakład wyczerpany