Refleksje bioregionalne: Bioregionalizm praktyczny
Refleksje bioregionalne
Na łamach „Dzikiego Życia” od pewnego czasu pojawiają się artykuły dotyczące bioregionu. Przyznam, że początkowo onieśmielały mnie tytuły tekstów i nazwiska znawców tematu i nie sądziłem, abym w tym gronie mógł się kompetentnie wypowiedzieć. Jednak w końcu przełamałem niezdecydowanie i postanowiłem skreślić tych kilka zdań na temat tego, czym według mnie jest bioregion. Wiele z przeczytanych w tej rubryce tekstów ma dla mnie charakter dysputy akademickiej, tymczasem rzeczywistość wydaje się o wiele bardziej złożona, choć w swej istocie bardzo prosta. Z pewnością jednak nie daje się „zakuć” w ciasne definicje i formułki.
Taką właśnie sztuczną definicją jest dla mnie termin bioregion. Bo kto wie, czym jest ów bioregion, poza tymi, którzy się nim zajmują? Cała masa ludzi żyjących na pewnym obszarze uznawanym za bioregion wcale o takiej nazwie nie słyszała (mówiąc o tym, przypomina mi się, jak to przez wiele lat Indianie nie wiedzieli, że są nazywani Indianami). Można by zastąpić bioregion bardziej rozpowszechnionym i znanym terminem „mała ojczyzna”, ale dziś ojczyzną wycierają sobie usta wszyscy, od tych, którzy nazywają siebie patriotami, do tych, którzy dla dobra ojczyzny ją samą sprzedają. Dlatego sądzę, że dobrze będzie użyć słów „rodzinna ziemia” czy „dom?” (pojmowany rzecz jasna nie jako budynek, ale jako pewna większa przestrzeń, rozpatrywana również w aspekcie czasowym). Czym zatem jest dom, który można utożsamiać z bioregionem, dla mieszkańca podzamojskiej wioski?
Wędrując zimą po smaganych mroźnym wiatrem, białych polach wokół mojej wioski, łażąc pomiędzy starymi, szarymi bukami, czy też wygrzewając się latem na skrawku stepowej murawy przy dźwiękach owadziej orkiestry i odurzającym zapachu ziół, zastanawiałem się, czym jest dla mnie to miejsce. Co mnie tutaj trzyma? Co sprawia, że mimo, iż doświadczyłem tu wielu smutnych rzeczy, to jednak ciągle tu wracam i nie mógłbym żyć bez świadomości, że zawsze mogę tu wrócić? I nie znalazłem satysfakcjonującej mnie odpowiedzi. Uznałem, iż jest w człowieku siła – zakorzenienie – która sprawia, że bez domu nie da się normalnie żyć. Siła ta i przywiązanie kształtują się, jak sądzę, od urodzenia, poprzez swoiste „wchłanianie” świata zewnętrznego, tego, w którym się wzrasta. Współwzrastanie to powoduje, że z czasem człowiek zaczyna zupełnie inaczej patrzeć na to, co go otacza.
Żywe i prawdziwe okazuje się to, co nauczycielka polskiego czy historii starała się wtłoczyć do opornej głowy ucznia – nostalgia, tęsknota za ojczyzną, smutek rozstania. To, co odczuwali ci, którzy nie mogli wrócić tam, gdzie było ich miejsce. Wyuczone treści zaczęły przemawiać. Łatwiej mi było wtedy zrozumieć postępowanie mojej babci, która przez kilkadziesiąt lat nie zapuszczała się dalej niż sięgał jej wzrok, która nawet, gdy odwiedzała rodzinę mieszkającą kilka wsi dalej zawsze wracała – często na piechotę – tego samego dnia, aby noc spędzić już na swoim. Normalna i logiczna wydaje mi się wtedy decyzja dwóch starców mieszkających w walącej się chacie nad Biebrzą. Do tych ponad dziewięćdziesięcioletnich dziadków przyjechał kiedyś pewien Amerykanin polskiego pochodzenia i zaproponował im bajońską sumę za kawałek lasu i łąk, jakie posiadali, a widząc ich nędzną chatę obiecał im miejsca w domu starców i jeszcze dożywotnią rentę dla obu. Na co jeden z nich miał odpowiedzieć krótko: „A trumna kieszeniów ni ma” – i z miejsca obaj się nie ruszyli.
To zakorzenienie sprawia, że nawet ja, choć jestem jeszcze stosunkowo młody, czuję tę więź z domem. Mimo że bywam tu już coraz rzadziej, to i tak wiem, gdzie w tym roku (jak zawsze zresztą) będzie zimował zimorodek, a gdzie uszatki. Gdzie kruk założy gniazdo, a gdzie żerować będą jemiołuszki. Ciągle wracam, mimo że warunki życia są tu o wiele trudniejsze niż w mieście. Mimo że w zimie dokucza blisko trzydziestostopniowy mróz, który rozsadza rury, wciska się do domów, „smali” po twarzy. Ale ten sam mróz maluje na szybach tak piękne wzory, jakich nigdzie w mieście nie ujrzę. Ten sam mróz osadza na drzewach, polach i łąkach szron, tworząc baśniowe obrazy, których żaden opis ani nawet fotografia nie oddadzą.
Gdzie przebiega granica domu? Tego również nie sposób określić, ponieważ jest ona w sercu, w sferze uczuć. Wydaje mi się, że dla każdego znajduje się ona w innym miejscu w przestrzeni. To indywidualne odczucia sprawiają, że w tym swoim, starym bukowym lesie czuję się dobrze, a w innym, choćby równie starym i pięknym – obco. Coś we mnie określa, że w tej oddalonej o kilka kilometrów wiosce jestem „u siebie”, mimo że w młodości dostałem tam w pysk na zabawie. Być może ktoś inny nie włączyłby już tego miejsca w granice domu. Dom to także ludzie, ci dobrzy i ci źli, i cała tradycyjna kultura wsi, o której Wiktor Dawidiuk z Uniwersytetu Wołyńskiego mówi, iż: „Jest tą pępowiną, po której przecięciu człowiek staje się ponownie już tylko gatunkiem biologicznym”. Dom to również ci, którzy odeszli, to grób matki czy groby nieznanych przodków na niszczejących pod lasem cmentarzu, to kształty pól, zarysy lasów, znajome budynki...
Zastanawiające jest, w jaki sposób starzy ludzie traktują dom, ojcowiznę, choćby z tego względu, że ekolodzy, regionaliści i inni ludzie fascynujący się kulturą wsi często idealizują i nie do końca prawdziwie przedstawiają ich postawy. Faktem jest bowiem, że oprócz opisanego przeze mnie wcześniej przywiązania mieszkańców wsi do ziemi, robią oni wiele rzeczy, które psują ten idylliczny nieco wizerunek. To na wsiach przecież wykorzystuje się jeszcze ciągle zwierzęta do ciężkiej pracy, to tutaj hoduje się przez długi czas świnie albo kury, które potem bestialsko – zdaniem niektórych – zabija się, aby zjeść. Powiem otwarcie, że nie mam zamiaru tego wyjaśniać, bo aby zrozumieć te zjawiska trzeba po prostu żyć tutaj i pośród tych ludzi. Wiem tylko, że jest to również nieodzowny element domu. Z drugiej strony wiele jest zachowań, na które nie należy się godzić i trzeba robić wszystko, aby je zmienić. Powszechne zaśmiecanie lasów, wylewanie ścieków (często fekaliów) wprost do strumieni, jest karygodne i w niczym nie przysługuje się domowi, podobnie jak zapamiętałe oddzielanie wsi i pól, kłusownictwo czy przewożenie zwierząt w makabrycznych warunkach. Wszystko to powoduje, że wciąż żywe i co gorsza prawdziwe jest powiedzenie, że „chłop żywemu nie przepuści”.
Aby zrozumieć i docenić wartość domu, trzeba zeń wyjechać. Dotyczy to zwłaszcza młodych ludzi. Młodemu mieszkańcowi „zabitej dechami wsi”, gdzie autobus PKS-u ma swój ostatni przystanek, dom kojarzy się z zacofaniem. Często reaguje na dom tak, jak bohater filmu „U Pana Boga za piecem” – „Młody jestem! Świat chcę zobaczyć! Nie będę siedział na tym zadupiu! Wyjadę stąd!”. I wyjeżdża do miasta „świat zobaczyć”. Większość tam zostaje, daje się porwać wirowi życia, robieniu kariery czy pieniędzy, zdobywaniu tytułów, kolekcjonowaniu. W tym pędzie znajduje nawet trochę czasu dla domu, wraca, aby pochwalić się nowym samochodem, ładną żoną, aby pokazać się księdzu na Pasterce, aby na grobie rodzinnym zapalić znicze i złożyć wiązanki tak wystawne, jakich nie ma na żadnym innym grobie, zwłaszcza tym „wioskowym”, – bo miejscowych na to nie stać. A ja myślę, że to próżność, że to chęć zapełnienia jakiejś pustki w sobie. Ja tym ludziom współczuję, bo poza nielicznym gronem, którzy nie mogą wrócić, doskonała większość to tchórze, którym brak odwagi, aby tu wrócić (bo za co żyć? bo z kim pogadać? – przepaść zbyt wielka). Jestem głęboko przekonany, że wszyscy chcieliby wrócić, bo gdzieś tam w głębi serca ten korzeń ciągle żywy tkwi i przypomina, gdzie jest środek świata.
Niektórzy nawet wracają, na starość wracają, ale nie zawsze znajdzie się wtedy ktoś, kto powie im, jak ksiądz ze wspomnianego filmu: „Tu jest Twój dom, tu jest Twój dom”.
Łaziska, Boże Narodzenie 2002
Krzysztof Wojciechowski