Powrót na Wysoką Połoninę
Ostatnio Fundacja Pogranicze w Sejnach rozpoczęła publikację cyklu książek Stanisława Vincenza poświęconych Huculszczyźnie.
Czarnohora to najwyższe pasmo Wschodnich Karpat. Wraz z pomniejszymi grzbietami na wschód od niej tworzy krainę zwaną Wierchowina Huculska. Są to góry zupełnie odmienne od znanych nam Beskidów Zachodnich: dzikie, rzadko zasiedlone. Wszystkie części krajobrazu, wszystkie elementy morfologii są tutaj o wiele większe. Doliną potoku między grzbietami wędruje się przez długie godziny; naniesione przez rzeki żwirowiska wyrastają ponad wysokość człowieka; lasy nieprzebyte, a w nich uroczyska nie do przebrnięcia. I górskie zioła rozwijają kwiaty większe niż te same zioła na połoninach bieszczadzkich, a wśród zarośli jagodowych brnie się niemal po szyję. Kto w dzieciństwie poznał tamte bezdroża i ostępy, jak autorka tych słów, temu Zachodnie Beskidy ukazują się jako okolice pocięte gęstą siecią dróg i szlaków turystycznych, od jednego osiedla do drugiego niedaleko, zaś same góry i strumienie jakby pomniejszone.
I ma ta kraina swoją wielką epopeję, nieporównywalną z księgami Karpat Zachodnich, jak „Na skalnym Podhalu” czy „Legenda Tatr”. Nieporównywalną pod względem języka, objętości, a przede wszystkim mnogości poruszanych tematów, zaś każdy temat otwiera się przed nami jak nowy świat. Mówię o czterotomowym dziele Stanisława Vincenza „Na wysokiej połoninie”. Cztery tomiska, każdy ponad pięćset stron, gęsto zadrukowanych. Nowa edycja "Na wysokiej połoninie” ukazuje się po wieloletniej przerwie. Na razie otrzymaliśmy dwa tomy: „Prawda starowieku” oraz „Nowe czasy” (Księga I – „Zwada”).
Stanisław Vincenz, tam urodzony, tam mieszkał przez wiele lat, z ogromną pasją (jak widzicie, wszystko tam jest na wielką miarę) poznawał życie i sprawy mieszkańców tych gór – i nieoddzielnie od nich środowisko, w jakim żyli. Swoje dzieło pisał od r. 1930 do 1970, więc niemal do śmierci; z tych czterdziestu lat trzydzieści spędził na obczyźnie.
Ukończył gimnazjum w Kołomyi (trzydzieści lat wcześniej niż zaczął w nim uczyć mój ojciec), po czym studiował w Wiedniu, stolicy państwa, które wówczas obejmowało te ziemie. Studiował slawistykę, sanskryt i filozofię. W roku 1940 musiał uciekać ze swojego domu w Słobodzie Rungurskiej, uprzednio „zaliczywszy” kilka miesięcy w sowieckim więzieniu. Dzięki znajomym Hucułom udało mu się wraz z rodziną poprzez góry dotrzeć na Węgry i tam spędził resztę wojennych lat. Po wojnie mieszkał w Niemczech, we Francji, wreszcie osiadł w Szwajcarii – i przez cały czas snuł swoją opowieść.
Epopeja obejmuje zasadniczo okres znany mu z własnego doświadczenia, a więc od przełomu wieku XIX i XX aż do lat wojny oraz z tradycji ustnej i pisanej sięgającej drugiej połowy wieku dziewiętnastego. W tomie „Prawda starowieku” zebrał opowieści i legendy, a także zapisane relacje i dokumenty sięgające jeszcze dawniej.
W tomie „Zwada” opisuje pierwszy wyrąb górskiej puszczy wykonany na skalę przemysłową – kiedy to zaczęła się wielka zwada między człowiekiem a środowiskiem, które go żywiło i ukształtowało. Nieco więcej o tej książce pisałam już w „Dzikim Życiu” (nr 5/1996) oraz w numerze z kwietnia br. Wtedy to nastąpił przełom między „czasami starowiecznymi” a czasami nowymi.
Kolejny opasły tom to „Listy z nieba”. Jego lwia część poświęcona jest przyjęciu, jakie bogaty gazda wydał z okazji chrzcin swojej córki. Kogo tam nie ma! Cały tłum sąsiadów przyszedł i przyjechał – a po tamtejszych płajach jeździło się na huculskich koniach – do osadzonego w górach gospodarstwa. Spotkali się mieszkańcy całej okolicy, bardzo różni: więc Huculi zamożni i niezamożni, polski dziedzic, ormiański kupiec, prawosławny pop i ksiądz unicki, Żydzi uczeni i Żydzi zajmujący się handlem, uczestnik powstania styczniowego gdzieś z Wileńszczyzny, Cyganie i jeszcze inni. Rozmawiają po huculsku, więc odmianą ruskiego (wtedy jeszcze nie używało się słowa „ukraiński”) – z mnogimi wyrazami rumuńskimi, wołoskimi i węgierskimi.
Wreszcie zamykający cykl tom „Barwinkowy wianek”, uwity wokół osi, jaką jest wesele rodziców Vincenza. Wiek dziewiętnasty dobiega końca, czasy już nowe, w tamtych okolicach zaczyna się eksploatować ropę naftową. I znowu spotykają się ludzie najróżniejszych stanów, różnych religii i narodowości. W salonie dworu w Krzyworówni bawi się najbliższa rodzina i przyjaciele państwa młodych; są tu przedstawiciele wielkich rodów polskich oraz rodu bukowińskiego, wywodzącego się z ostatnich cesarzy bizantyjskich; jest ruski poeta Iwan Franko, są wiertacze i przemysłowcy z zagranicy. W ogrodowym pawilonie tańczą i śpiewają Huculi, dla których ściągnięto osobnych muzykantów i osobnych kucharzy; w jeszcze innym pomieszczeniu bawią się goście żydowscy, przy żydowskiej kapeli i koszernym jadle. A wszyscy oni rozmawiają ze sobą i coś opowiadają.
Metoda pisarska Vincenza polega na tym właśnie, że słucha i notuje wypowiedzi, utrwala to, co powiedzieli liczni ludzie, wśród nich on sam. To książki mówione, do słuchania, jak eposy Homera.
Mówi się o sprawach pasterskich i domowych, odświętnych i codziennych albo corocznych. O „chodzie połonińskim” – wiosennym wyjściu ze stadami owiec i bydła na wysoko położone pastwiska na cały sezon; o żywej watrze, to znaczy ogniu dobywanym pocieraniem drewna o drewno – taką żywą watrę zapalano po przybyciu na połoninę, na rozpoczęcie sezonu pasienia. O służbie wojskowej, o leczniczych roślinach, o wyższości kołków drewnianych nad „kołkami żelaznymi”. O kobietach: „O, jak to oczyma smaga pod serce i pod jądra! Dla takiej czort by się przemalował... Uważajcie z waszą kumą, panie! To niewinne, a wstydliwe – samo piekło! Wstydzi się, a oczyma co pokazuje?”. O dobrych i niedobrych pastuchach, jak oni traktują „żywocinę” i jak to traktowanie rozwija chudobę lub ją „nijaczy”. O rozmaitych wierzeniach i obrządkach religijnych; o losach znajomych i nieznajomych osób; o „papie rymskim”; o znakach dobrych i złych, które pojawiają się wokół i poprzedzają każdy sezon wypasu, każde działanie i każdą katastrofę. Porównuje się zalety i wady złota z cechami pieniądza; powtarza się mity i przypomina legendy. Snuje się opowieści ze świata realnego i tego drugiego, ledwie wyczuwalnego; o zbójnikach dawnych i obecnych, o więzieniach i publicznych egzekucjach i co kto powiedział, kiedy go prowadzono pod szubienicę. O nauczaniu dzieci, o panach i paniach. Dużo w tych długich gawędach humoru i znakomicie podpatrzonych ludzkich zachowań.
A to wszystko w głębi lasu albo w chałupie nad wąwozem, między koszierami dla zwierząt i ludzkimi zagrodami, wśród połonin do wypasu i carynek, to jest połonin kośnych, wśród drzew i trawy, strumieni, śniegów, dzikich zwierząt, burz, deszczu i spiekoty. Bo te wszystkie zjawiska, te ekosystemy tworzą razem z ludzkimi dziejami, ludzką kulturą – jedną spójną sieć. Nie trzeba było uświadamiać sobie czy innym, że to jest całość: nasze otoczenie, nasz pokarm, modlitwy i pieśni, powietrze, w którym się one rozchodzą, wytwory rzemiosła, gleba i to, co z niej wyrasta i co po niej się porusza. Tym oddychano, tym żyło się na co dzień: „Świat jest żywy, w świecie trzyma się wszystko”.
I z tego obszernego materiału mówionego idee i przesłania wysnuwają się same.
„Hospod nie w innym kraju zamieszkał, a właśnie u nas, tam gdzie las nie rąbany, gdzie połoniny nie koszone, nie wypasione... Najlepszy sposób by Hospoda przepędzić na cztery wiatry, to wyrąbać lasy i stratować połoniny”.
„Barwy wiosenne ogłaszają się nawet niewidomym, własnymi dźwiękami. Inaczej pełkoczą trawy zielonym pożarem szeptania. Inaczej paplają mokrowiska, inaczej śpiewają bukowiny, inaczej wieją iglaste chóry smerek i jodeł – zielony szum”.
Do roślin i do zwierząt mieszkaniec Wierchowiny ma osobiste uczucia: „Te kwiaty, te owoce pisane na drzewach błyszczące, które tu nasz gazda wykochał, same nam błogosławią”.
„Konia skrzywdzić łatwiej niż dziecko i największy grzech”. Każde zwierzę domowe ma swoje imię, wykazuje indywidualność oraz własną urodę – a na wszelką krasę naród górski jest wrażliwy nad podziw. „Największy grzech to krzywdzenie bydląt... Bo bezbronność zwierząt to Boża próba”.
Zwierzęta mają większe od nas wyczucie tych ukrytych sił, co rządzą światem. Więc wyszukując miejsca na budowę chaty, baczy się na ich zachowanie: „O samym miejscu zdatnym, dobrym, błogosławionym i na budowę przeznaczonym zwierzęta domowe i gazdy-karzełki, mrówki, pierwsze wiadomość mają. Więc trzeba pilnie patrzeć, w których miejscach bydło lubi odpoczywać lub gdzie się gnieżdżą mrowiska, bo tam jest miejsce na chatę”.
Ci wszyscy ludzie z poszanowaniem odnosili się do „żywociny”, do tej części wspólnego domu, jaką stanowią zwierzęta, hodowane i dzikie. Nieuczeni, niepiśmienni pasterze i rębacze mieli w sobie poczucie sacrum, głęboko włączone w stosunek do innych istot, do przestrzeni zewnętrznej i wewnętrznej, swojej i cudzej. Ich ważniejszym poczynaniom towarzyszył rytuał, miał podtrzymywać ów szacunek i to poczucie sacrum. A zarazem spełniał rolę przedstawienia – bo potrzeba widowiska i zabawy jest głęboką potrzebą człowieka, o czym dobrze wiedzieli już antyczni Grecy, zaś kultura huculska w dużej mierze wywodzi się z Bałkanów, od Grecji niedaleko. „Człowiek żyje dla święta” – mówi któraś z postaci.
Z głębokiego poczucia współzależności wynikało umiarkowanie w dynamice poczynań: „Stój człowiecze, świata nie przebędziesz”. Nie wybijesz wszystkich zwierząt, nie spożytkujesz wszystkiej trawy, nie wykorzystasz całej wody. Nie wyrąbiesz całego lasu – nikomu nie przyjdzie to do głowy.
Aż przyszło. W roku 1864, nieurodzajnym, kiedy nadeszła klęska głodu. Ludzie umierali, chorowali od napychania brzucha korą drzewną czy byle zielskiem, zużyto wszystkie zapasy, spichrze opustoszały. Wtedy młody gazda, Foka Szumejowy, posiadacz dużych obszarów leśnych, postanawia zatrudnić ludzi, wyrąbać kawał puszczy i sprzedać drzewo.
Nie wszyscy akceptują pomysł. Z różnych powodów – jedni dalekowzrocznie przewidują skutki, jakie wywoła takie spustoszenie lasu, inni trzeźwo oceniają sytuację: – „Zarobią, przepiją i zadłużą się jeszcze po uszy. Czy ty nie wiesz tego, że czort na pieniądzach siedzi?”. Jednak Foka doprowadził do założenia butynu – leśnego rąbaniska. Działał z myślą, że trzeba „wyzwolić kraj od ucisku, od lichwy, od poniżenia przez biedę. A las odrośnie”.
Pobudowano kolibę dla drwali i ściągnięto na początek dziewięciu doborowych rębaczy. Pracę zaczęto z zachowaniem rytuału: drwale „umyli się starannie, wyszli na czczo i z odkrytymi głowami, nie palili tytoniu, porozumiewali się szeptem. Padli na kolana w głębokim mchu, a Foka modlił się głośno”.
I zaczyna się robota. Padają pierwsze jodły i smereki (tak nazywa się świerk w tamtych stronach: smereka). Pracowano ciężko przez miesiące jesienne, zimowe i wiosenne. Potem doszli kolejni rębacze – las powoli ustępuje.
Przedstawiciele zagranicznego trustu przybyli w góry, żeby na miejscu obejrzeć i ocenić towar, jakim stało się puszczańskie drzewo. Wypłacają zaliczkę – na zakup nowych narzędzi, na zaopatrzenie. Ustanawiają ceny: dziesięć guldenów od kłody spuszczonej do miejscowości Kuty nad Czeremoszem, piętnaście za kłodę spławioną do Czerniowiec nad Prutem, oraz dwadzieścia pięć za dostarczenie jej do Gałaczu w delcie Dunaju. A przewiduje się pozyskanie 10 tysięcy takich kłód.
Ale samo rąbanie i piłowanie to dopiero początek. Trzeba pobudować ryzy – rynny leśne, którymi każdą kłodę, oczyszczoną z gałęzi i okorowaną, można spuszczać w dół, do potoku. Zaś na potokach buduje się zastawy, żeby gromadzić wodę do spływu. To prace wymagające umiejętności inżynierskich, lecz są już tacy, którzy je opanowali. Tam niżej, na szerszych wodach wiąże się tratwy – po huculsku: daraby – którymi wierchowiński las spłynie Czeremoszem, a dalej Prutem aż do ujścia Dunaju, do portu nad Morzem Czarnym. Tam zajmą się nim zagraniczne statki.
Rębacze mają poczucie winy: „Kara ma być za tę żywą żywicę, cośmy tyle jej wytoczyli. Oblepieni my krwią leśną, dla pieniądza, to brzemię takie, że – posłuchajcie jak skarży się żywocina leśna, dziurawią uszy, proszą miłosierdzia. Kąta skąpicie żałosnemu dychaniu, gdzie się ono podzieje?”.
I kara przyjdzie. Ale przedtem zdążą jeszcze spłynąć rzekami w deltę Dunaju, nacieszyć się słoneczną Mołdawią, pobrać wypłatę i wrócić w góry.
Zaś przedstawiciel brytyjskiego trustu powie o nich: – „Ci ciemni i biedni ludzie są gentelmanlike... Mówiąc uczciwie, gdyby to byli ludzie dorośli i dusze zbudzone, można by się wstydzić, że zarobiliśmy tak na raz i za dużo w stosunku do kosztów. A oni o wiele za mało. Ale te pieniądze przepadną dla obiegu światowego. W najlepszym razie zakopią pieniądze, banknoty zgniją w ziemi, metal wykradną im. Ten kapitał utopiliśmy, jakbyśmy rzucili nasienie na opokę”.
***
Zasowa – śnieżna lawina porwała dziewięciu doborowych drwali, którzy szli zaśnieżonym stokiem, śpiesząc się do domów. Zasowa wisiała w powietrzu, lecz oni ufali puszczy, że ją zatrzyma.
„Znaki widziałem od początku, ale sam sobie nie wierzyłem – wyznaje ten jedyny, który przeżył – Usłyszałem najwyraźniej szept: Mamy ich!”. Bo puszcza już nie była pierwowieczna, to był las przerąbany, osłabiony.
Ten, który widział znaki i słyszał szept, przeczuł również, że i Fokę spotka nieszczęście. Zmarła mu kilkuletnia córka, jedyne dziecko, a wkrótce potem ukochana żona. Nigdy już nie założył nowej rodziny.
***
„Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom” – twierdzi inny twórca, również wypowiadający się żywą mową. Ale Vincenz, chociaż filozof, traktuje te rzeczy poważnie. Jego księgi pełne są dziwnych zdarzeń. Oto chłodnym dniem wędruje Dziad w samej płóciennej odzieży, z glinianym dzbanem w ręce, a towarzyszy mu, biegnąc tuż koło nóg, łasiczka oraz posiwiały kruk, co podskakuje po ziemi. Dziad nabiera wody po kolei z dziewięciu źródeł – do leczenia, do zamawiania, do czarów.
- „Co on robi? Po co to robi?
- Jak to po co? Po to, żeby świat się trzymał.
- A co robi ten ot, sprawiedliwy? Aby się trzymało wszystko?
- Zna pierwowieczne słowa, to wystarczy”.
Oto rzeźbiarz ludowy, mistrz w swojej sztuce, chce się oczyścić z grzechu kazirodztwa. Otrzymał znak: w jaki sposób. Zrozumiał. Z limbowego drewna zbudował kapliczkę, pięknie ją ozdobił; po czym zwołał ludzi, żeby się modlili wokół niego. Zamknął się w kapliczce, podpalił ją i razem spłonęli.
To są zdarzenia dziwne, ale możliwe. Lecz między nimi pojawiają się opowieści niesamowite, zdumiewające mity, niewiarygodne legendy.
Jak watażka Wasyluk, uwięziony wraz z towarzyszami, sprowadza nagłą śmierć na kierownika więzienia – a to za pomocą czarów; a następnie poucza znajomka-współwięźnia, w jaki sposób ma uwolnić jego i resztę więźniów.
Jak na skalistych zboczach Perkałabu pojawiają się błyski, powtarzają się regularnie niby pismo. Wskazują na coś. Ludzie słyszeli o tym: to wieści od cesarza wiatrów, sępoluda, błyskanie jego oczu. To długie, to króciutkie, czerwone, różowe i zielone, zygzaki i nie zygzaki. Trzech ludzi nocujących na Palenicy czyta je przez całą noc. Co oznaczają? Ostrzegają. „O las im chodzi i o nas także” – zrozumiał Foka. To wydarzyło się przed założeniem butynu. Nie posłuchano ostrzeżenia.
I wiele innych dziwów dzieje się na Wierchowinie, o jeszcze innych opowiada się – a ludzie przyjmują je jako coś oczywistego, należącego do świata razem z tym, co zwyczajne.
***
Osobiście uważam, że „Na wysokiej połoninie” jest z polskich książek napisanych w ubiegłym stuleciu dziełem najwybitniejszym. Czytelników może to zdziwić, gdyż nazwisko i książki Vincenza przez całe dziesięciolecia nie były obecne w polskiej literaturze. O Vincenzie nie pisano, nie wspominano go i nie wydawano, aż do początku lat 80., kiedy cały cykl opublikował „Pax”. Teraz ukazały się dwa tomy, wydane przez oficynę w Sejnach. Zachęcam do przeczytania. Ale przez tę lekturę postępuje się nieśpiesznie, z pasterskim poczuciem bezczasu. Tylko uważne czytanie pozwoli uchwycić jej wszystkie walory.
Halina W. Dobrucka