DZIKIE ŻYCIE

Zielone razi w oczy

Krzysztof Wojciechowski

Powiadają mądrzy ludzie – lekarze, psychologowie, przewodnicy duchowi – że zieleń to kolor uspokajający, kojący, łagodny, wpływający pozytywnie na nasze zszargane nerwy, kolor nadziei. Jako przyrodnik zgadzam się z nimi w stu procentach. Nie bez przyczyny Pan Bóg czy Matka Natura aż tyle zieleni stworzył(a). Nie bez podstawy mówimy często, że nasze życie jest szare, szare jak świat bez zieleni. Jesienią jest zwykle smutno, bo jesień jest szara, ponura – nie ma zieleni. Zieleń spłowiała, pożółkła, poczerwieniała i spadła wraz z liśćmi. Widok drzew pozbawionych liści przygnębia nas, podświadomie szukamy jakiejś sosny czy świerka, które stale są zielone. Z utęsknieniem wyczekujemy, kiedy śniegi puszczą, kiedy spod nich wybije nowe, zielone życie w postaci przebiśniegów czy innych wiosennych roślin. Wabią nas jaskrawozielone, rozwijające się liście drzew – wierzb, buków, lip. Zieleń jest symbolem wzrostu, odradzania się, dojrzewania. Patrzenie na zieleń sprawia nam przyjemność. Ale okazuje się, że jedynie do pewnego czasu i to nie wszystkim. Kiedy patrzę na zachowanie niektórych osobników mego gatunku, mam wrażenie, że zbyt wiele żywej, soczystej zieleni drażni ich czy też, jak mawiają młodzi, „za bardzo daje po oczach”.


Fot. Adam Będkowski
Fot. Adam Będkowski

W wiosce, w której się wychowałem było mnóstwo zieleni. Wspaniały pachnący modrzewiowy lasek na południowym stoku dolinki, w której jest położona. Wieniec szarych wierzb oplatał sadzawkę i źródełka, z których mieszkańcy czerpali wodę do picia. Kępy krzaczastych wierzb przycupnęły również nad rzeczką płynącą dnem doliny. Podtapiała ona niewielki obszar na końcu wioski. W miejscu tym wierzby tworzyły mały, krzaczasty, nieprzebyty zagajnik. W maju nieprzerwanie niemal, całymi nocami, śpiewał słowik. Dalej strumyk ów tworzył stawy, na których groblach rosły stare wierzby. Z tych stawów w ciepłe wiosenne wieczory dochodził tak intensywny żabi rechot, że wręcz nie można było zasnąć. Wzdłuż drogi nieprzerwanym ciągiem rósł szpaler wysokich topoli. Można powiedzieć, że poszczególne okresy w roku, w latach mojego dzieciństwa były odmierzane cyklami życia tych właśnie drzew. Na wiosnę, kiedy kwitły, wokół biało było od miękkiego, unoszącego się na wietrze puchu. Po przekwitnięciu zwisały z gałęzi wielkie, czerwone owocniki. Wyglądały jak gąsienice lub dżdżownice i miały lepkie końce. My, maluchy, zbieraliśmy je w zawody, kto znajdzie dłuższą dżdżownicę.

Topole wypuszczały wielkie, zielone liście. Ich szelest towarzyszył nam aż do jesieni, gdy żółkły i opadały. Co ciekawe, szelest ten był różnoraki. Inaczej szeleściły w ciepłe majowe wieczory, spokojnie i łagodnie, przy jasnym i okrągłym księżycu, aż nie chciało się iść spać do domu, bo na dworze jakoś tak miło było. A inaczej szumiały topole np. przed nadejściem sierpniowej burzy. Kiedy horyzont zasłany był czarnymi jak piekło chmurami, a z dala groźny pomruk i rozbłyskające języki zwiastowały nadciągającą tuczę (tak mówi się w moich stronach na gwałtowną burzę z piorunami silnymi deszczem, często poprzedzoną gwałtownymi podmuchami wiatru i bardzo czarnymi chmurami). W topolach tych od maja, a dokładnie od św. Zofii, wołały wilgi. Kwiczoły natomiast terkotały już znacznie wcześniej, w kępach jemioły wiły gniazda dzwońce, a wyżej gnieździły się gołębie: sierpówki i grzywacze. W zimie, kiedy topole nie miały liści, na ich szarych gałęziach zieleniły się intensywnie jemioły, które swymi owocami przyciągały stadka jemiołuszek.

Również na podwórkach ludzie mieli wiele drzew. Czasem w myślach tłumaczyłem sobie, że chyba nasi łaziscy, podobnie jak taplarscy z „Konopielki”, sadzili drzewo koło chałupy, gdy ktoś się urodził. Na moim podwórku rósł dąb, dwa graby, na które przylatywały jesienią grubodzioby, żeby objadać się ich nasionami, a za stodołą rosły i rosną nadal dwie stare grusze–ulęgałki. Ich maleńkie gruszki babcia zbierała w podołek i suszyła potem w dochówce. Na podwórzu sąsiada rosła wielka lipa o pięciu konarach, która wydawała mi się największym drzewem na świecie. W lipcu pachniała kwiatem i uwijały się nad nią roje pszczół. Zaś u drugiego sąsiada rósł stary kasztanowiec z dziuplą, w której jak podejrzewałem mieszkały wiewiórki, bo zawsze je tam widziałem, a nigdy nie mogłem zlokalizować, gdzie się chowają. A tuż przed domem sąsiada rosła grusza, ale innego gatunku niż moje. Miała większe i soczyste owoce. Na innych podwórkach były jabłonie, świerki, dęby, jesiony, brzozy... długo by opisywać.

Kościół, dawną cerkiew prawosławną, opasywały wiankiem stare drzewa. Gnieździło się w nich wszelkie ptactwo, nawet drapieżne puszczyki. Wiele starych drzew rosło w parku wokół szkoły mieszczącej się w dawnym dworze Świdzińskich. Tam w dziuplach, w starych kasztanowcach można było nawet znaleźć małe kuny. Na miedzach pomiędzy polami z reguły rosły czereśnie. Wszystkie wyrostki we wsi wiedziały, które są słodkie, a które gorzkie i gdzie rosną te najlepsze – czarne. Cmentarz położony nieopodal kaplicy również znajdował się wśród drzew. Rosły tam całe szpalery mirabelek, które często zbieraliśmy nie bacząc na to, że rosną na prochach naszych pradziadków. Na cmentarzu rosło też wiele innych drzew: modrzewie, kasztanowce, lipy.


Fot. Joanna Milewska
Fot. Joanna Milewska

Jeżdżę do mojej wioski teraz rzadziej, bo mieszkam w wielkim mieście. To, co spotykam za każdym przyjazdem najpierw budziło niepokój, a teraz już mnie przeraża. Zieleń jest tam skutecznie i ustawicznie zabijana. Pierwszy był cmentarz. Starym sypanym mogiłom czy też cementowym nagrobkom drzewa nie szkodziły, ale nastała era lastriko i granitu. Dziś już nie jest prawdą, iż matka ziemia przyjmuje nasze doczesne szczątki, a Pan duszę. Dziś szczątki przyjmują solidnie wybetonowane grobowce, a dodatkowo na straży, jak przy grobie Chrystusa, „zatoczono kamień” – potężny, ciężki granitowy blok za kilka tysięcy złotych, oznaka dobrobytu. Strasznie ciężko musi być zmarłym złożonym pod nim. Dla takich pomników drzewa są wrogami. „Bo to leci z tego na pomnik, niszczy się” – trzeba zatem drzewa wyciąć. Dziś cmentarz parafialny w mojej wsi wygląda jak las... krzyży na gołym polu. Co prawda miejscowym podoba się, bo ładnie widać jak się świeci z daleka, zwłaszcza po Wszystkich Świętych. A ja pamiętam jak cmentarz był pełen drzew.

Większość wierzb nad rzeką i źródełkiem wycięli „biedni” mieszkający nieopodal – nikt nie protestował. „Biedni”, czyli ci, którzy dostają zapomogę z gminy na tanie wino i papierosy, bo ojca rodziny stać jedynie na dorabianie kolejnych „biednych”, zaś pójść do lasu zapracować na drewno na zimę jest dla niego stanowczo za daleko i za ciężko.

Po którymś z kolejnych powrotów do domu ujrzałem widok, który szczególnie mnie zabolał. Większość z topól leżała ścięta i ogołocona z gałęzi. Jak mówił mój ojciec, to dlatego, że zagrażała linii telefonicznej i energetycznej. Sęk w tym, że linii telefonicznej już tam nie ma, a energetyczna kilka lat temu została puszczona w ziemi.

Nie jest tajemnicą, że drzewa przy kościele drażnią proboszczów i wikarych. A im starsze, tym pewniejszy powód, aby je wyciąć, „bo to kościoła nie widać, na dach może polecieć, pioruny ściąga” itp. Każdy duszpasterz ma taką śpiewkę na podorędziu. Moja góra cerkiewna też przeszła postrzyżyny. Młody ksiądz administrator chciał coś zmienić. I zmienił. Szczęściem przynajmniej te najstarsze i najgrubsze się ostały.

Współcześni mieszkańcy wsi również nie lubią, gdy na podwórku jest za bardzo zielono. Przodkowie sadzili drzewa, sady, lipy koło domu, a dziś się je wycina. Nie wspomnę już o skutecznym niszczeniu chwastów wokół domu, przez wypalanie ich chemicznymi świństwami. Dawniej dom mój otoczony był pomarańczowymi liliami, które dorastały niemal połowy jego wysokości. Chata wyglądała jak opasana wieńcem. Ale przyszła młoda gospodyni i usunęła wszystkie, „bo to podmurówkę psuje”. Za to posadziła rząd pięknych tulipanów o „kosmicznych” kolorach.

W walce z zielenią na wsi wielkie „zasługi” mają również gminni urzędnicy. Bo czy się to komu podoba, czy nie, na wycięcie drzewa należy uzyskać pozwolenie w Urzędzie Gminy, w stosownym referacie. Ba, powiem więcej: żadne drzewo nie ma prawa być wycięte bez ich wiedzy i bez powodu. A powody zasadniczo mogą być dwa: zagrożenie dla zdrowia i mienia mieszkańców oraz choroba drzewa (rzecz jasna nie mówię tutaj o „grubszych” inwestycjach, jak budowa dróg czy budynków, gdzie konieczne jest często wycinanie drzew). Ale nie ma obawy, nikt (tzn. gmina) nikomu (czyli mieszkańcowi) nie zabroni wyciąć drzew, które chce i w jakiej tylko ilości chce. Dlaczego? Ano dlatego, że w przysłowiowej przeciętnej gminie w Polsce, w referacie, który jak na ironię często nazywa się referatem rolnictwa, geodezji i... ochrony środowiska, siedzi, równie przysłowiowa, Pani Gosia, Halinka czy Czesia, która „za czekoladę” wyda zaoczny wyrok na drzewo, czyli nie ruszając swej korpulentnej postaci zza biurka stwierdzi, iż drzewo jest chore i nadaje się do wycięcia. Powiecie, że to przejaskrawiony obraz? Też chciałbym tak powiedzieć, ale widząc to „odzielenianie” wokół – nie mogę. W miastach zresztą, jak wiemy, wcale nie jest lepiej...

Na koniec wypada sobie zadać pytanie: dlaczego tak jest?, czy nasi przodkowie faktycznie byli tacy „ekologiczni”, że mniej drzew wycinali? Nie mnie tutaj rozsądzać czy wygłaszać jakieś autorytarne stanowiska. Moja odpowiedź jest zapewne tylko jedną z wielu. Coraz bardziej zanika więź między człowiekiem i środowiskiem. I nie ma co się łudzić, że na wsi jest z tym lepiej niż w mieście. Myślę, że jest „proporcjonalnie”, wziąwszy pod uwagę „nieunikniony” kontakt z przyrodą na wsi, który jest znacznie częstszy niż w mieście. Stąd też proces „wyrywania się” z tego przyrodniczego zakorzenienia zachodzi na wsi nieco wolniej. Ale wystarczy popatrzeć „pokoleniowo”. Stare ścieżki w lesie, gdzie bawiliśmy się w podchody – zarastają, szałasy zbutwiały, a w wykopanych „bunkrach" szczenią się lisy albo borsuki. Młodzież wiejska siedzi w domach przed komputerami, albo wideo, tudzież „głuszy laski” na jakiejś dyskotece. Gębę rozdziawiają już tylko na widok „zajebistej fury” przejeżdżającej przez wieś, albo nie mniej „zajebistej niuni” w niej siedzącej. Kto by się zachwycał 200–letnim bukiem, królem lasu. Starsi też się gdzieś stale spieszą. Dawniej żniwa trwały trzy tygodnie i był czas na zabawy, pogadanie z sąsiadami, chodzenie na pole, aby doglądnąć jak zboże dojrzewa. Dziś żniwa trwają trzy dni i stale nie ma na nic czasu. Kiedyś trzeba było krowy pędzić na łąkę czasem i dwa kilometry. Dziś wypędza się za stodołę i też „jakoś daleko”.


Fot. Adam Będkowski
Fot. Adam Będkowski

Może zabrzmieć to banalnie, ale jednak kiedy człowiek tak chodził nieraz kilka razy w ciągu dnia, to ten krajobraz wokół poznawał, stawał się on mu bliski. Nie był bez znaczenia, bo na czereśni wołała wilga, z lasku wylatywał myszołów, a po łące łaziły bociany i „w ogóle się nie bały”. Grusza na miedzy była potrzebna, bo można było w żniwa „łeb pod nią schować od spiekoty”. Wierzba nad sadzawką również nie była bez znaczenia, bo wieszało się na niej bańkę z mlekiem, żeby „podeszło” śmietaną i żeby nie popłynęła, albo się nie wylała. Liści też nigdy nie było za dużo, bo wykorzystywało się na zagatę (czyli specjalną konstrukcję do odizolowania domu od zimna i wilgoci, składającą się z drewnianego szkieletu wypełnionego mocno ubitymi liśćmi) wokół chałupy. Teraz nam tego wszystkiego nie potrzeba, więc po co drzewa? Żyjemy o wiele bardziej bezrefleksyjnie, bo czasem wystarczyło by się zastanowić, że ta przysłowiowa czereśnia na miedzy rosła już za mojego dziada, a ja mam ją ściąć dlatego, że mi źle orać?! Że te drzewa wokół kościoła dawały schronienie od sierpniowego upału w odpustowe południe przez dziesiątki lat, a ja mam je usunąć bo mi nie widać z daleka kościoła, który właśnie podświetliłem?! Bezrefleksyjność.

A ja ciągle naiwnie wierzę, jak 200–300 lat temu orędownicy rewolucji przemysłowej, że kiedy maszyny zastąpią pracę człowieka, to młodzi będą mieli więcej czasu na poznawanie swojej ziemi, naukę, bo nie będą musieli – jak ja – czytając jednocześnie paść owce. Że starzy częściej będą siedzieć i gawędzić z sąsiadami czy angażować się w jakieś prace społeczne dla swojej wsi, parafii czy gminy.

***

Profesor Janecki twierdzi, że „naturalna przyroda broni się przed zachłannością człowieka swoim pięknem” i „Jak długo więc człowiek będzie zdolny do doznawania przeżyć estetycznych związanych z przyrodą, tak długo ma ona szanse przetrwania”. I z tą refleksją zostawiam Czytelników.

Krzysztof Wojciechowski