DZIKIE ŻYCIE

Czynna czy bierna ochrona przyrody? Chronić procesy czy gatunki?

Krzysztof Wojciechowski

Niewątpliwie to ochrona bierna, choć może nie ukierunkowana akurat na procesy, była pierwszym, pierwotnym typem ochrony przyrody w znaczeniu „ochrona”, a nie „gospodarowanie”. Trudno dziś nazwać ochroną „zakazy” polowania na taki czy inny gatunek, z reguły grubego zwierza, które wprowadzali różni królowie, książęta i możni na przestrzeni wieków. Zakazy te bowiem były podyktowane zabezpieczeniem własnej wyłączności na zabijanie konkretnego gatunku (tura, bobra, żubra, niedźwiedzia). Paradoksem jest nazywanie ochroną tego, co działo się w Puszczy Białowieskiej 600 lat temu, gdy spod Jagiełłowego oręża nie uszło nic, co przedstawiało jakąkolwiek wartość konsumpcyjną i mogło być zjedzonym podczas planowanej na przyszły rok wojny.


Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski

Ochrona bierna – czy jedynie relikt?

O wiele bliższe idei ochrony przyrody były działania podejmowane z pobudek religijnych – pogańskie święte gaje czy chrześcijańskie postawy, których uosobieniem był św. Franciszek z Asyżu. Była to bowiem ochrona „idealistyczna” – nie gospodarcza, lecz wynikająca z wiary.

Zaś tak naprawdę ochrona w rozumieniu zachowania określonych ekosystemów, pomników przyrody czy obszarów ze względu na ich walory estetyczne, krajobrazowe, patriotyczne itp. to wiek XIX. To oczywiście Yellowstone, obszar objęty ochroną z powodu jego piękna oraz tego, że będzie uosabiał i kształtował ducha narodu amerykańskiego. To zachowywanie w krajach zachodnich pomników natury, uroczysk, starych drzew itp.


Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski

Na polskich ziemiach to oczywiście pierwsze ustawy (lata 60. XIX w.) mające na celu ochronę świstaka i kozicy, również z pobudek „nieutylitarnych”. „Już i sami zwiedzając nieraz góry tatrzańskie słyszeliśmy… że zbyteczną chciwością zysku lub co gorsza zabobonnością powodowani podtatrzańscy mieszkańcy rzucają się na wyniszczenie dzikich kóz i świstaków w górach tatrzańskich i tak już dzisiaj bardzo rzadkich. Te zwierzęta jako mieszkańcy stromych dzikich skał lub podziemnych nor są niewinne i w żadnym względzie człowiekowi nie są szkodliwe i mieliby nam ludzie wiele do zarzucenia gdybyśmy na wytępienie ich obojętnym patrzyli okiem. Co opatrzność boska dla ozdoby i tak pustych naszych gór osadzić mogła, niewdzięcznością byłoby zupełnie wytępić… Mieszkańcy chciwi zysku wszelkiej dokładają usilności, aby ostatnią kozę ubiwszy parę reńskich zarobić…” – głosiła Odezwa Konsystorza Biskupiego w Tarnowie do Szanownego Duchowieństwa Dekanatu Nowotarskiego z dnia 13 października 1865 r.

Bez wątpienia ochronę Tatr postulowano również z pobudek idealistycznych, patriotycznych czy wręcz romantycznych – jako Parku Narodu. Z tego też powodu Włodzimierz hrabia Dzieduszycki założył w latach 80. XIX w. w swym majątku na Podolu „Pamiątkę Pieniacką” – chroniąc kawał pięknego starodrzewu bukowego. I jeszcze jeden przykład z Zamojszczyzny. Będąc na górze Nart, leśniczy ordynacki Franciszek Fajfer tak pisał w 1900 r.: „Potężne buki jakich nie widzi się nigdzie stały w seledynowej koronie wiosennego listowia. Między nimi ciemnoszmaragdowe jodły o pniach jak potężne kolumny przedzierały się strzelistymi wierzchołkami ku światłu. Dołem zalegał mrok, tylko gdzieniegdzie promyk słońca ślizgał się po omszałych pniach starodrzewu. Olbrzymie zwalone kłody zarosły już całkowicie mchami, pod którymi tętniło życie milionów drobnych istnień lasu. Góra rozbrzmiewała głosami jej mieszkańców. Przez gąszcz paproci dało się słyszeć łamanie gałęzi i tupot – przemknęła sarna. Za chwilę z zarośli ukazała się wspaniała głowa jelenia. Oddalił się powoli z godnością, czuł się tu pewnie i bezpiecznie. Usiadłem na zwalonej kłodzie, tuż przede mną z niewielkiej jodły zsuwał się wolno olbrzymi wąż eskulapa. Jego giętkie ciało obejmowało spiralnie gałąź. Nie bał się, nie uciekał. Na przyległej nasłonecznionej polanie kwitły konwalie. Urok tej góry jest niezapomniany”. W latach 30. ordynat Maurycy Zamojski objął tę górę ochroną, a 35 lat temu weszła w skład Roztoczańskiego Parku Narodowego jako rezerwat ścisły. Warto dodać, że w 1938 r. Zamojscy wprowadzili ochronę wszystkich ptaków drapieżnych na terenie ordynacji.

Obraz ochrony przyrody w tamtym czasie nie będzie pełny, jeśli pominie się Wschód. Ponad sto lat temu wspaniale ideę ochrony naturalnych miejsc wytyczyli naukowcy z carskiej Rosji. Gieorgij Aleksandrowicz Kożewnikow, profesor zoologii w Moskwie, chciał takie dzikie miejsca chronić. Zanim stworzył własną koncepcję, jeździł po świecie. Nie podobały my się obszary chronione w Niemczech, jak las Grunewald pod Berlinem, bo choć piękny, to jednak była to enklawa maleńka i kompletnie spenetrowana przez ludzi, taki park wypoczynku. Pojechał dalej, do USA, gdzie nie tak dawno powstały pierwsze parki narodowe. I co tam zobaczył? Obszary, owszem, wielkie, ale cóż z tego, skoro i tam przyroda była przez człowieka „napastowana”. Masy tzw. turystów zalewały amerykańskie parki narodowe. W 1919 r. do amerykańskich parków narodowych wjechało ok. 100 tys. samochodów.

Nie podobało się to Kożewnikowowi, więc stworzył własną koncepcję tzw. absolutnej zapowiednosti, ochrony absolutnej. Nazwa pochodzi od słowa „zapowiedanie”, co w rosyjskim oznacza ni mniej ni więcej, lecz „przykazanie Boże”. Zatem obszary tworzone w myśl tej koncepcji nazywano „zapowiednikami”, czyli miejscami, gdzie przyroda (dzieło Boże) rządziła się własnymi prawami, prawami Bożymi. Zapowiednik musiał być odpowiednio duży, dziewiczy i w zasadzie nie dopuszczano tam żadnej działalności człowieka, jedynie badania naukowe i umiarkowaną turystykę, ale tylko dla grup zorganizowanych i wykwalifikowanych, nie dla mas. Człowiek nie miał tam prawa poprawiać Bożych dzieł, mógł tylko dyskretnie je podziwiać.

Ochrona konserwatorska, czyli de facto ochrona procesów, przetrwała do dziś. To dzięki niej mamy w kraju rozbudowany system obszarów chronionych: 23 parki narodowe, ponad 120 parków krajobrazowych, ponad 1400 rezerwatów i inne formy ochrony. I nie wydaje się, abyśmy od tego odchodzili, może tylko następuje przesunięcie środka ciężkości na inne niż ochronna funkcje tych obszarów – edukacja, rekreacja itd.

Ochrona czynna – nowoczesność, ale czy sprawdzona?

Bezpośrednia presja człowieka na poszczególne gatunki i ekosystemy oraz zmiany w tych ostatnich, będące wtórnym efektem działalności człowieka, niejako wymusiły ochronę aktywną.


Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski
Obszar ochrony ścisłej Białowieskiego Parku Narodowego – tutaj nie trzeba robić nic. Fot. Krzysztof Wojciechowski

Najbardziej spektakularne kampanie ochrony czynnej, które uratowały gatunki od wyginięcia, to oczywiście ochrona bizona amerykańskiego – wcześniej mordowanego z prędkością kilkudziesięciu osobników na godzinę. A także żubr, który głównie dzięki polskim naukowcom uciekł grabarzowi spod łopaty. Mniej szczęścia miały takie gatunki, jak krowa morska czy gołąb wędrowny, a u nas tur, choć raczej trudno porównywać wiek XVII i XVIII z XX w tej materii. Inne uratowane u nas gatunki to np. bóbr, który jeszcze przed wojną krył się gdzieś na poleskiej Żygulance, a dziś szacuje się go na kilkadziesiąt tysięcy. Podobnie łoś, który również swoją ostoję przed wojną miał w lasach Ordynacji Dawidogródeckiej na głębokim Polesiu, a teraz jest dość rozpowszechniony, do tego stopnia, że zaczyna „drażnić” myśliwych.

Dzięki aktywnej ochronie, na naszym niebie ciągle krąży bielik, a ostatnio nawet sokół wędrowny. Z czasem „aktywni ochroniarze” wypracowali cały arsenał środków i metod: restytucja, introdukcja, reintrodukcja, zasilanie, translokacja, wprowadzanie itd. W naszym kraju introdukowano i reintrodukowano kilka gatunków roślin: kotewka, żmijowiec czerwony czy dziewięćsił popłocholistny, restytuowano kilkanaście gatunków kręgowców i kilka gatunków bezkręgowców. Podobnie rzecz wygląda z ochroną siedlisk: wykaszanie, wypasanie, karczowanie, a nawet wypalanie. Ochrona czynna zdaje się być zgodna z najnowszymi trendami, programami i dokumentami traktującymi o ochronie przyrody, m.in. Konwencją o różnorodności biologicznej z Rio 1992 r., zakładającą zahamowanie wymierania gatunków do poziomu „naturalnego”; Strategią zrównoważonego rozwoju UE, zakładającą powstrzymanie spadku różnorodności biologicznej do… ubiegłego roku; siecią Natura 2000 itd. I rzeczywiście wydaje się to być słusznym kierunkiem, zwłaszcza że próby ochrony biernej niektórych ekosystemów skończyły się kiepsko. W przypadku ochrony naszych „stepów”, czyli muraw kserotermicznych, sprawiły, że wiele z nich jest dziś lasem. Tymczasem ochrona czynna przynosi efekty. Czy jednak zawsze?

Owszem, prawdopodobnie gdyby nie czynna ochrona, wówczas niektórych gatunków nie byłoby już wcale. Jednak czy można już odtrąbić zwycięstwo? Czy niebezpieczeństwo zostało zażegnane? Nie można z pełną odpowiedzialnością odpowiedzieć twierdząco na to pytanie. Populacja bizonów, mimo że uratowana, nie stanowi nawet 1/100 tej dawnej, żubry to tak naprawdę kilkanaście garniturów genetycznych, rozmnożonych do kilku tysięcy – nie ma pewności, że nie wyniszczy ich jakaś choroba. Ochrona czynna susłów na Zamojszczyźnie sprawiła, że z populacji liczącej 30 osobników w rezerwacie Popówka, po kilku latach było ich ok. 300, teraz jest jeszcze więcej, ale to i tak daleko do 15-tysięcznej populacji z lat 70. Poza tym kto wie, co je czeka. Drastyczny spadek liczebności tych zwierząt w Świdniku (z kilkunastu tysięcy do kilkunastu sztuk) jest przykładem, że tak naprawdę mało wiemy o tym, co sprawia, że jest tych ssaków wiele lub mało.

Podobnie dzieje się z siedliskami. Gdy zostawimy samym sobie łąki nad Biebrzą lub stepy na Zamojszczyźnie – za kilkanaście lat pojawi się tam las.

Wydaje się zatem, że z wymieraniem wielu gatunków, które chwilowo zostały uratowane od zagłady, jest jak z alkoholizmem: trzeba bardzo się pilnować, bo w każdej chwili może się zdarzyć gwałtowny nawrót choroby, co może się skończyć zejściem śmiertelnym. W odniesieniu do żubra doskonale ujął to ukraiński przyrodnik i obrońca przyrody, Władimir Borejko z Kijowa: „na zawsze zostanie skazany na naszą opiekę. Opiekę, która jest swoistym zadośćuczynieniem za popełniony wiele lat temu ciężki grzech doprowadzenia żubra na skraj wyginięcia”.

Konkluzja

Pytanie „ochrona czynna czy bierna?” jest trudne i w zasadzie można powiedzieć, że jest obecnie pytaniem źle postawionym. Wydaje się, iż w obliczu przedstawionych „studiów przypadków”, jak również innych, które nie zostały przywołane, odpowiedź na to pytanie brzmi: „ochrona czynna i bierna”. Czyli, mówiąc językiem biblijnym, „to czynić, a tamtego nie zaniedbywać”. Ingerencja w przyrodę, w naturalne procesy, zwłaszcza w polskich warunkach, zaszła dziś tak daleko, że jedynie bierna ochrona na niewiele by się zdała. Gdyby nie czynna ochrona, na pewno nie podziwialibyśmy dziś wielu gatunków.

Istnieją jednak miejsca w Polsce, gdzie procesy naturalne nie zostały przerwane i w związku z tym należy takie miejsca chronić w całości, jak zapowiedniki, bo sama ochrona gatunków tutaj na niewiele się zda. Takim miejscem jest Puszcza Białowieska. Ale… to też jest teorią. W praktyce Puszczę można dziś realnie chronić mając za pretekst ochronę gatunków czy siedlisk, a nie procesów, czyli w ramach sieci Natura 2000, która jest wybitnie „gatunko- i siedliskochronna”. Oznacza to, że gdyby nie wstępowanie określonych gatunków i siedlisk, obszary Natura 2000 nie zostałyby utworzone, a tym samym przyrodę na tych terenach byłoby chronić znacznie trudniej. Paradoks całej sytuacji polega na tym, że tutaj ochrona/obecność gatunków podtrzymuje ciągłość procesów. Puszczę chronią żubr, pachnica, dzięcioły itd., czyli gatunki „naturowe”.

Dla człowieka takie miejsca jak Puszcza są dziś szczególnie potrzebne. W naszym industrialnym świecie, przekształconym, uprzemysłowionym, oswojonym aż do bólu, człowiekowi potrzebne są takie Boże matryce, do których będzie mógł „przykładać” swoje życie, by zobaczyć, jak daleko odszedł od wzorca i zastanowić się, czy poszedł we właściwym kierunku. Dziś takich miejsc potrzeba także dla właściwego rozwoju osobowości, dla naszego zdrowia i komfortu psychicznego, dla samej świadomości, że jest gdzieś teren, gdzie panuje tylko, albo przede wszystkim Przyroda-Bóg, nie zaś człowiek ze swymi ułomnościami. Potrzeba nam tego tak, jak wiary w to, że są na świecie ludzie uczciwi, prawi i żyjący jak na Homo sapiens przystało – wzorce.

I w tym sensie rzeczywiście „w dzikości jest ocalenie świata”.

Krzysztof Wojciechowski