Mała rzeka potrafi zatrzymać wielki ogień. Rozmowa z prof. Ludwikiem Tomiałojciem
Zacznijmy może od sytuacji bieżącej. Jak Pan ocenia zmiany w ministerstwie środowiska?
Prof. Ludwik Tomiałojć: Obecny podział tylko je osłabi. Minister środowiska powinien być wicepremierem, bo przecież to ten resort powinien wyznaczać dalekosiężną i zrównoważoną przyszłości kraju. Minister środowiska powinien być co najmniej równorzędny ministrowi finansów czy gospodarki. Tymczasem zwykle był on wybierany w ostatniej kolejności spośród partii przybocznych, a nie z głównej, więc jego pozycja od razu była bardzo słaba. A teraz to rozbicie jeszcze bardziej osłabia pozycję tego resortu. Na przykład która połówka ma odpowiadać za masowe sadzenie drzew w celu zmniejszenia emisji CO2?
Zdaje się, że ministerstwo środowisko częściej rozważa wycinkę niż sadzenie drzew. Choć przecież nie zawsze tak było. Po transformacji politycznej w 1989 r. czynnie uczestniczył Pan w funkcjonowaniu systemu ochrony przyrody. Czy rzeczywiście sytuacja była o wiele lepsza, czy może jest to idealizowanie przeszłości?
Lata 90., mówiąc pokrótce, to były lata, kiedy dominowała ideowa ochrona przyrody. Uosabiała ją najlepiej postać Ministra (wówczas jeszcze) Ochrony Środowiska, profesora Stefana Kozłowskiego, geologa i ekologa. Świetnego fachowca. Na Szczycie Ziemi w 1992 r. Polska brała aktywny udział i to minister Kozłowski osobiście reprezentował nasz kraj. Brał udział w opracowaniu deklaracji ochrony bioróżnorodności w skali planety! Pod jego wpływem Lech Wałęsa powołał Radę Ekologiczną przy Prezydencie RP. Byłem członkiem tej rady. Kozłowski sam napisał kilka książek o ekorozwoju w skali globalnej, jak i podręcznik ekorozwoju dla gmin. Pod jego wpływem została zrealizowana koncepcja systemu parków krajobrazowych i była taka atmosfera, że jeszcze pod koniec lat 90. wojewodowie szczycili się parkami krajobrazowymi. Jeden mówił, że ma dwa parki krajobrazowe, na co drugi odpowiadał, że jego jeden jest większy niż tamte dwa. Tak było! Postęp był naprawdę znaczny, a nadzieje na przyszłość jeszcze większe.
Także w kwestii lasów i dialogu z leśnikami?
Tak, przecież wtedy nastąpiło znaczne powiększenie Białowieskiego Parku Narodowego. Z trudem, ale jednak park ten został powiększony. Potem był też Kongres Leśników Polskich w 1997 r. pod szyldem ekologizacji naszego leśnictwa. Więc naprawdę były poważne oznaki zmiany w hierarchii ważności funkcji z tylko ekonomicznej na prośrodowiskową. Odeszły w przeszłość nie tylko zręby zupełne, czy rozległe monokultury.
Byłem wówczas członkiem Komitetu Ochrony Przyrody PAN, w którym zajmowaliśmy się między innymi współpracą z lobby gospodarczymi. Także z leśnikami, choć rzeczywiście z nimi było najtrudniej. Niemniej w roku 1997 obok owego Kongresu, prowadziliśmy dyskusje zmierzające do kompromisów. Doszło do tego, że Komitet Ochrony Przyrody PAN i Komitet Nauk Leśnych PAN wspólnie uchwaliły oświadczenie, że celem dalekosiężnym dla Puszczy Białowieskiej jest objęcie jej w całości parkiem narodowym. Ze względów społecznych i ekonomicznych uznaliśmy, że dobrym rozwiązaniem będzie dochodzenie do tego etapami. Najpierw Puszcza miała być przykładowo do połowy objęta parkiem narodowym, a już przekształcona część gospodarcza miała jeszcze przez jakiś czas być użytkowana. Ale radykałowie po obu stronach sporu tak na nas szczuli, że propozycja ta nie została potem ani rozważona, ani zrealizowana. Nastąpił nawrót do pozycji skrajnych, czasem nawet oburzająco kłamliwych. Twierdzenie wypowiedziane przez byłego ministra środowiska, że Puszcza jest wytworem rąk ludzkich, że znał babcię, która sadziła tę Puszczę, to taki właśnie absurd. Bo kiedy miała ona sadzić Puszczę Białowieską? Mogło to być tylko po 1900 r., kiedy wojska niemieckie wycięły wielkie kawałki lasu i potem trzeba było zasadzić nowy? Przedtem bowiem nikt nie wycinał. Wprawdzie caryca Katarzyna swoim faworytom rozdawała pewne fragmenty, ale na obrzeżach Puszczy, natomiast jądro Puszczy było przez pięć stuleci pod skuteczną ochroną. Tymczasem minister środowiska mówił publicznie (także na spotkaniach za granicą), że Puszcza jest wynikiem opieki leśników. A przecież są dane palinologiczne wykazujące, że już 7,5-8 tys. lat temu był tam las.
No właśnie, po tych wiele obiecujących latach, już w 1999 r., alarmował Pan w artykułach, że w Ministerstwie Środowiska nie ma przyrodników i naukowców-ekologów. Pisał Pan, że skończyła się era ekologizacji, a nastąpił czas kontrrewolucji ekologicznej.
Z jednej strony tak, ale z drugiej były jeszcze widoki na poprawę. Jak choćby powstanie Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Wyglądało, że to nowa siła, która wesprze działania w zakresie ochrony środowiska. I niekiedy tak bywało. Ale niestety powstało kolejne lobby urzędników, często bez wykształcenia przyrodniczego, którzy narzucają swoje wizje. Gdyby tam pracowali obok siebie prawnicy, leśnicy wykształceni w zakresie gospodarowania i biolodzy-ekolodzy, to by było idealne rozwiązanie. Najbardziej drastyczny przykład swoistego apartheidu w Polsce, to jest to, że leśnictwo wszędzie wyklucza ze stanowisk biologów. Absolutnie! Tymczasem ja, biolog, byłem na stypendium w Kalifornii na zaproszenie South Pacific Forestry Lab, czyli placówki leśnej. Tak samo w Szwecji byłem na zaproszenie placówki leśnej koło Uppsali. Również w Anglii leśnicy i biolodzy współpracują w tych samych instytucjach. A proszę zwrócić uwagę, że w Polsce ani jeden dyrektor parku narodowego nie jest biologiem czy ekologiem. Byłem w komisji, w której naukowiec, biolog, uzyskał najwyższą punktację, przedstawiając naprawdę imponującą wizję, jakby rozwijał Białowieski Park Narodowy. Minister to jednak zignorował i wybrał trzeciego z kolei kandydata, nie-biologa, który po roku musiał zostać dyscyplinarnie zwolniony. Wobec tego wziął drugiego z listy, który też nie był biologiem. Nigdy biologa! To już jest awersja ideologiczna. A czy inaczej jest ze stanowiskami konserwatorów wojewódzkich? Większość z nich to też nie są biolodzy. Minister Szyszko zwolnił też kilku cenionych dyrektorów parków narodowych, jak na przykład w Słowińskim Parku Narodowym. Byłem tym oburzony, gdyż stało się to bez podania powodów.
Trzeba tu wskazać, że kiedy funkcję ministra środowiska sprawował ideowy ekolog, prof. Maciej Nowicki, a potem również oddany sprawom ochrony przyrody Andrzej Kraszewski sprawy szły w lepszym kierunku. Niestety, ultraneoliberalne władze z Platformy Obywatelskiej szybko pozbyły się ich obu. Potem już była równia pochyła prowadząca m.in. do osłabiania zapisów w Ustawie o ochronie przyrody.
Ale Szyszko w swojej pierwszej z trzech kadencji zapisał się jako ten, który wpisał wilka na listę gatunków chronionych i rozpoczął proces wdrażania programu Natura 2000.
Minister Szyszko ewoluował w ciągu swoich trzech kadencji. Pierwsza była rzeczywiście całkiem dobra. Ale potem było coraz gorzej. Uległ towarzystwu zdemoralizowanej nowej elity. Zaczęli jeździć złoconymi karocami i powoływać się w sprawach ochrony przyrody na jeden fragment z Biblii, pomijając milczeniem drugi o wymowie wprost przeciwnej. Śmieszne i żałosne. Niepokojące było to, że nikt nie śmiał się temu otwarcie sprzeciwić. W 2017 r. napisałem artykuł pt. „Uparty dyktat w sprawie Puszczy Białowieskiej”. Porównałem sytuację w Polsce do sytuacji w ZSRR za czasów Łysenki, który uzyskawszy odpowiednio wysoką pozycję polityczną, był poza kontrolą społeczności naukowej i na dziesięciolecia zatrzymał rozwój rosyjskiej genetyki, odrzucając jako „burżuazyjne wymysły” wielkie odkrycia roli chromosomów i genów w dziedziczeniu. Podobnie szkodliwa była działalność ministra Szyszki, który uzyskawszy bezgraniczne poparcie władz, znalazł się poza zasięgiem fachowej oceny naukowej nie dopuszczonej do publicznego głosu w kwestii prawdy w medialnych wystąpieniach władzy. Dzięki takiej pozycji ministerstwo środowiska mogło nie tylko rozpowszechniać fałszywe tezy i działać sprzecznie z dzisiejszą wiedzą, ale też rozmontowywać podstawy polskiej ochrony przyrody, mozolnie tworzone przez kilka pokoleń przyrodników.
A w kwestiach rzek było lepiej?
Początkowo ze specjalistami od gospodarki wodnej szło łatwiej. Ale do czasu. Profesorowie-hydrotechnicy napisali nawet cenne książki o ekologizacji gospodarowania rzekami zgodnie z zaleceniami dyrektyw unijnych. Niestety, po latach ich uczniowie, którzy zostali dyrektorami Regionalnych Zarządów Gospodarki Wodnej dokonali wolty, odrzucając idee swoich nauczycieli. Obecnie powstał holding Wody Polskie. Jakiś czas temu mieliśmy spotkanie mieszkańców Kotliny Kłodzkiej, którzy zaskoczyli mnie poziomem wiedzy i determinacją w zwalczaniu zamiarów budowania zbyt dużych zbiorników zaporowych. Okazało się wtedy, że Wody Polskie mają plan, żeby zbudować 22 zapory na Odrze, nawet nie pytając strony niemieckiej, choć Odra w połowie płynie po wspólnej granicy. Dlaczego? Sądzę, że ten program jest tylko atrapą. Z czasem okaże się, jak to już bywało, że znaczna część owych planów jest niewykonalna. I tym razem wielka pożyczka z Banku Światowego na kolejne megaprojekty wodne zasili kieszenie projektantów, nie mając jednak żadnej szansy realizacji. Ale to się okaże za jakieś 10 lat i państwo nasze pozostanie z zadłużeniem na kolejne miliardy. Bo skąd wezmą wodę? Coraz mniejsza jest ilość opadów. Odra prowadzi 1/3 wody, jaką ma Ren. A i te zasoby jeszcze maleją, potrzeby zaś rosną – dla celów komunalnych, przemysłowych, rolniczych i ekologicznych.
Mamy zatem złe doświadczenia z mijającego dwudziestolecia z ochroną przyrody. To, co wydawało się, że zostanie zrealizowane rozsądnie, zostało zaniedbane i to zarówno przez PO, jak i PiS. Zamiast postępu mieliśmy wyraźny regres.
W wywiadzie z 2005 r. dla „Dzikiego Życia” był Pan sceptyczny wobec unijnych rozwiązań związanych z ochroną środowiska. Jak Pan dzisiaj ocenia przystąpienie do Unii Europejskiej z ochroniarskiego punktu widzenia?
Tak, obawiałem się, że ta ochrona przyrody pozostanie u nas na papierze. A dlaczego? Kompromisowe rozwiązanie, jakie zaproponowała Unia w programie Natura 2000, jest całkiem racjonalne. Jednak w polskich warunkach nie ma dwóch mniej więcej równych sił dla prowadzenia skutecznych negocjacji. Jest społeczeństwo wykluczone z decyzji i władza, która o wszystkim sama decyduje. Doprowadziło to do tego, że wszyscy się chwalą, że tutaj mamy obszar Natura 2000, ale często nic się w nim nie robi, bo nie ma kadr wykonawczych, ani środków finansowych. W niektórych obszarach rzeczywiście lepiej, kiedy się nic nie robi, ale Natura 2000 to głównie również czynna ochrona wymagająca nakładów. W tej chwili jest to zapomniane. Unia się o to nie upomina, bo program został formalnie zrealizowany, ale sprawdzianów w terenie nie ma. Niektóre obszary naturowe działają zgodnie z oczekiwaniami i założeniami, ale są również programy martwe, opisywane tylko obszernie w sprawozdaniach, czyli na papierze.
Co więcej, opracowania unijne były robione bez udziału naukowców z nowych krajów, które dopiero wchodziły do UE. Rezultat jest taki, że Brytyjczycy przeforsowali niektóre gatunki wskaźnikowe, jako zagrożone, choć w naszych krajach są one jeszcze pospolitymi. Na przykład dzierzba gąsiorek czy dzięcioł średni jest takim gatunkiem. W Europie środkowej to pospolite ptaki i ich występowanie nie jest miarą unikatowości danego miejsca. Dlaczego znalazły się na tej liście? Bo w Wielkiej Brytanii wyginęły ich ostatnie pary. Podobnie, jeśli gdzieś w Polsce jedna para trzmielojada czy sóweczki straci miejsce lęgowe, to nie jest tragedia, bo jest ich tysiąc czy dwa tysiące par w kraju. Natomiast są inne gatunki, które są na terenie Polski tylko w kilku miejscach skoncentrowane i presja gospodarcza w tych miejscach jest rzeczywistym zagrożeniem dla nich. Tyle że akurat te gatunki nie są w Europie zachodniej zagrożone i dlatego nie uwzględniono ich na liście unijnej. Lista gatunków zagrożonych jest więc opracowaniem właściwym dla zachodniej Europy, a biurokratycznym spaczeniem dla Europy środkowej.
Wielokrotnie mówił Pan i pisał o błędzie podglądania tylko wzorców zachodnich, podczas gdy idee ochrony przyrody, np. w Rosji, bywają znacznie lepsze. Czy mógłby Pan przybliżyć tę kwestię?
W tej chwili ukraińscy przyrodnicy, mimo że z Rosją trwa polityczny zatarg, są na tyle światli, że nie odcinają się od rosyjskich osiągnięć ochroniarskich. Na przykład od obszarów ściśle chronionych, tzw. zapowiedników. To są wielkie obszary ściśle chronione. U nas na tej zasadzie były małe rezerwaty ściśle chronione, ale i te polikwidowano. Natomiast zapowiedniki odpowiadają ICUN-owskiej – World Conservation Union – najwyższej pierwszej kategorii „strict scientific reserve”, czyli obszarowi ścisłej ochrony ekosystemowej. Polega to na całkowitym wykluczeniu ingerencji człowieka, dopuszczając jedynie nieinwazyjne badania naukowe. Jedyne ustępstwo w takich zapowiednikach, to kładki turystyczne na skraju obszaru chronionego. Miałem okazję być w pięciu zapowiednikach. Wspaniałych! My naprawdę jesteśmy daleko w tyle, nie mając ani jednego! Berezyński Zapowiednik na Białorusi jest większy od białoruskiej części Puszczy Białowieskiej, która z kolei jest znacznie większa niż obszar Puszczy po polskiej stronie, a jest niemal cała objęta parkiem narodowym. Podczas gdy w Polsce tylko 17% to park narodowy, a tylko 8% jest pod ścisłą ochroną.
Do niedawna także w białoruskiej części Puszczy rżnięto straszliwie lasy. Tamtejsi ekolodzy się jednak zorganizowali, dotarli do prezydenta Łukaszenki, wykazali, że za tym kryją się przekręty finansowe. Dyrektorzy i wiceministrowie stracili stanowiska i od tego czasu zmieniło się. Poszerzono obszar parku narodowego, około 300 km2 obejmując ścisłą ochroną. U nas ściśle chronionych jest zaledwie 50 km2. Część od północy dołączona w 1996 r. wciąż ma u nas status ochrony czynnej i na jej terenie ciągle interweniują leśnicy, jak drzewa mają rosnąć. To po co przyłączaliśmy ten fragment do parku narodowego? Powinniśmy zostawić go naturalnym procesom i obserwować, jak zacznie się on dopasowywać do sąsiednich obszarów pod ścisłą ochroną. Ale nie, leśnicy muszą ingerować.
Wróćmy może jeszcze do idei rosyjskich zapowiedników. Jaka jest ich historia i jak Pan je ocenia, bo przecież miał Pan okazję odwiedzić kilka z nich.
Zapowiedniki to ogromne osiągnięcie wschodniej myśli ochroniarskiej. Jest ich teraz też wiele w tzw. krajach trzeciego świata. Już w XIX wieku pisano, że jest to wyższy stopień ochrony niż amerykańskie parki narodowe, które przecież zawsze służyły turystyce. Dopiero w Kalifornii John Muir wpłynął na prezydentów, by powoływano parki narodowe, w których turystyka byłaby ograniczona, a niektóre obszary byłyby niedostępne dla zwiedzających. Tymczasem w Rosji zapowiedniki przetrwały nawet rewolucję. Przyrodnicy przekonali bolszewików, że to jest idea służąca dobru całego społeczeństwa. I to chwyciło. Za Stalina było aż 200 zapowiedników. Po jego śmierci wszystkie zniesiono i przez pięć lat trwał rabunkowy wyrąb zabytkowych drzew w wielu zapowiednikach, zwłaszcza europejskich. Później jednak siły proprzyrodnicze odzyskały 100 byłych zapowiedników. Obecnie to są naprawdę ogromne obszary. Berezyński zapowiednik na Białorusi ma 850 km2 (85000 ha). Centralny Leśny (Wałdajski), to taki pojezierny krajobraz – pagórki, mszary, to ma 650 km2, z czego 240 ściśle chronionych. Kiedy tam wchodziliśmy z naukowcami okazało się, że jest tylko jedna droga, która ma 5 km długości i dalej nic. Nawet rowerem się dalej nie pojedzie. Żadnym terenowym samochodem. Dyrektor tego zapowiednika wie, że to ogranicza możliwość badań, ale uważa za ważniejsze maksymalne ograniczenie wpływów antropogenicznych. Wobec tego my z plecakami szliśmy 15 km do małej, rozwalającej się chałupinki, którą kiedyś zimą zaciągnęli po rzeczce i tam postawili. I potem kolejne 15 km drugiego dnia szliśmy na drugą stronę zapowiednika. To są kapitalne rzeczy. Nie mówiąc o Syberii. Byłem tam nad Jenisejem, w Centralno-Sybirskim Zapowiedniku. Ten ma 10000 km2! Żadnego cięcia drzew. Leży on po jednej stronie rzeki, a osady są po drugiej, co 50 km. Latem te miejscowości zaopatruje się statkami, a zimą ciężarówki po lodzie dowożą niezbędne produkty. Można tam polować tylko na sobole i zbierać szyszki sosny, tzw. cedru, czyli tak naprawdę limby syberyjskiej, pięcioszpilkowej, mającej jadalne orzeszki. Nie ma żadnych wyrębów.
Przykład Rosji i krajów postsowieckich, pokazuje, że tam mają ochronę przyrody na naprawdę wspaniałych obszarach. Ale erozja intelektualna amerykanizmu i mania zwiększania zysku też i tam już dotarła. Rosyjski naukowiec, Feliks Sztilmark, napisał książkę o konieczności zachowania obszarów ściśle chronionych, ponieważ w latach 90. dyrektorzy zapowiedników jeździli do Stanów i „zarazili się” kapitalizmem. Zaczęli wprowadzać poluzowania w ochronie zapowiedników. Wtedy kilku wybitnych badaczy zaproponowało, żeby w Rosji także stworzyć parki narodowe jako obszary ochrony przyrody i zarazem turystyki. Takie odpowiedniki naszych parków krajobrazowych, choć nasze parki narodowe również zostają zdegradowane do funkcji turystycznej. Rosja ma obecnie około sto zapowiedników, tej najwyższej kategorii chronionych według IUCN oraz ponad trzydzieści parków narodowych. Powinniśmy zatem się uczyć nie tylko od zachodu. Co więcej, nasza ochrona ekosystemów bywa czasem gorsza od zachodniej. Niemcy będąc dwa razy gęściej zaludnionym krajem mają 33% powierzchni zalesionej, a my ledwie dociągamy do 30%. Oni pod ścisłą ochroną (parki narodowe i rezerwaty) mają 2,5%, a my tylko 1,5%. Węgrzy mają 5%, podobnie Japonia. Poza tym wielkość naszych parków narodowych pozostawia wiele do życzenia. Nasze wszystkie parki narodowe poza Biebrzańskim nie spełniają wymogów wielkościowych.
Pod kątem obszarów chronionych też nie wyglądamy najlepiej, prawda?
Kostaryka ma bodaj 30% poddanych ochronie! Oczywiście w Polsce zaraz wyciąga się dane o Naturze 2000 i liczy, że łącznie mamy 40% pod ochroną, ale jaka to ochrona? W obrębie Natura 2000 jest przecież głównie zrównoważone gospodarowanie! Mogą być pewne fragmenty ścisłej ochrony, ale ogólnie obszar jest nadal użytkowany. A zatem my mamy nieużytkowane zaledwie 1,5% kraju. Jeśli chodzi o lasy, to to jest jakieś 5% ogółu lasów. Drugi tak kiepsko chroniony przyrodniczo kraj to Francja. Tam rządzi lobby myśliwskie liczące ok. 8 milionów członków! Bywałem po kilka miesięcy w Dijon i na południu, w Montpellier. Np. Burgundia, przy granicy z Niemcami, ma naprawdę piękne lasy. Jest tam pewna miejscowość, tak jak Białowieża otoczona lasami. Dlatego zacząłem z moimi znajomymi francuskimi kolegami deliberować, jakby tu poprawić sytuację. Udaliśmy się do tamtejszych zarządu leśników i mówimy, że jest tu wspaniały obszar leśny, przypominający białowieskie drzewostany grądowe, że gołębie siniaki, sowy włochatki, kuny leśne... Oni słuchali i miny mieli nietęgie, a w końcu zgodzili się, że nie będą w tym miejscu ciąć na 40 ha, ale żeby to się jednak nie nazywało rezerwatem. Bo jeden dąb stamtąd to jest tyle a tyle tysięcy euro, więc oni nie mogą powiedzieć społeczeństwu, że ten dąb skazujemy na zgnicie. Argumentu o wytwarzaniu tlenu i pochłanianiu dwutlenku węgla całkowicie nie słuchali. To dokładnie odwrotna atmosfera niż ta w krajach skandynawskich czy w Wielkiej Brytanii.
A jak ocenia Pan ruch organizacji ekologicznych?
To akurat jest pozytywna zmiana. Część NGO`sów stało się profesjonalnymi organizacjami przyrodniczymi. I tego nie da się ukryć. Komitet Ochrony Przyrody PAN przestał istnieć z wyroku władz PAN, ale Klub Przyrodników z powodzeniem zastępuje część działalności, choć jest to regionalna organizacja, a nie ogólnopolska. Bardzo pozytywnie oceniam ich działalność i ich wiedzę. Dopóki mi zdrowie pozwalało, uczestniczyłem właściwie w co drugim ich zjeździe. Niestety takich organizacji prężnie działających jest niewiele. Warunki ekonomiczne i polityczne coraz mniej sprzyjają takiej działalności.
Czy dostrzega Pan jakieś błędy organizacji ekologicznych?
Tak, niekiedy zbyt emocjonalne pisanie i mówienie o ochronie przyrody. Przecież odbiorcami są także przeciwnicy. Podsuwa się w ten sposób wzorzec do przeciwnego radykalizmu. Trzeba raczej zastrzegać, że twardo obstajemy przy jakiejś tezie, bo jest ona dobra dla większości społeczeństwa. Lokalnie ktoś może na tym tracić, jak np. w przypadku powstawania parku narodowego, choć w większości krajów ludzie potrafią zyskać na sąsiedztwie parków narodowych. Białowieża jest przecież jedną z najbogatszych wiosek na niżu polskim, ale nikt o tym nie mówi. Kiedy to powiedziałem na komisji w sejmie, to mnie niemal nie zakrakali.
A czy jest coś, co by Pan zmienił w naszym Miesięczniku?
Nie trafia do mnie mistycyzm. Ale to może jest moja wada. Nie chcę więc tego oceniać. Obawiam się jednak, że to może odstraszać część ludzi. Byłoby dobrze przyciągnąć więcej zawodowych przyrodników, żeby pisali. Gdyby w „Dzikim Życiu” pojawiały się częściej takie artykuły jak prof. Piotra Skubały, to by niewątpliwie wzmacniało przekaz. Choć to może być trudne, bo aktywność badaczy na tym polu jest ograniczana przez obecny system punktowania dorobku. Teraz liczą się prace pisane w innych językach. Kto służy Ojczyźnie, ten jest obecnie karany przez system punktacji lansowany w stolicy.
W czym upatruje Pan zagrożenie dla ruchów ekologicznych?
W państwie wyznaniowym. Nad Rospudą po raz pierwszy zaangażowano religię w narrację przeciwko ekologom. Wtedy to było zdumiewające, a teraz mamy to już nagminnie, choćby w przypadku Puszczy Białowieskiej. Zaczyna to przesądzać spory w kwestii ochrony przyrody w jedną stronę, co zaczynają wykorzystywać różni cynicy. Niektórzy wiedzą lepiej od wszystkich autorytetów naukowych, że ludzkość winna w amoku mnożenia się biednych i hiperkonsumpcji bogatych rozdeptać Ziemię, przeżreć wszystko i zamienić na odchody.
Wyciągają kwestie demograficzne, że jak zmniejsza się liczba dzieci, to nie będzie komu utrzymać emerytów. No to wszystkim zmniejszy się pensje i emeryci przeżyją. Jesteśmy społecznością gatunku rozumnego i musimy się wzajemnie wspierać. Nie możemy się ścigać w nieskończoność z nierozsądnie prokreacyjnymi narodami Afryki czy islamu, bo przyspieszamy tylko globalną katastrofę. Tego nie widzi tłum samców w galabijach i sutannach, ogłaszający się autorytetami w sprawach demografii, ciąży i antykoncepcji. W szkołach i mediach nie uczy się tolerancji tylko rywalizacji, choć ten sposób wychowania prowadzi do agresywnych zachowań. W Finlandii, gdzie byłem, w szkołach dyskusje religijne prowadzone są w ten sposób, że nauczyciel wyznacza katolika do bronienia muzułmanów, ateistę do bronienia katolików, itd. Chodzi o to, żeby oderwać się od emocji, żeby zaczął mózg pracować racjonalnie. A w Polsce robi się dokładnie odwrotnie. Ze szkół podobno znika ewolucjonizm, o czym się głośno nie mówi. „Każdy wiek ma swoje średniowiecze” – napisał kiedyś proroczo Stanisław Jerzy Lec.
Mimo że wiele energii poświęcił Pan najpierw na budowanie, a potem interweniowanie w sprawie systemu ochrony przyrody w Polsce, to Pana pierwszą dziedziną akademicką jest ornitologia. Cofnijmy się więc może do początku Pana kariery naukowej. Skąd wybór tej specjalizacji?
Najpierw miałem być botanikiem. Trzy lata studiowałem w Toruniu, gdzie nie było ornitologii, wobec tego skłaniałem się ku botanice. Miałem już ponad tysiąc gatunków roślin zebranych w moim herbarium. Niespodziewanie rektor toruńskiego uniwersytetu doszedł do wniosku, że skoro nie może ze mnie zrobić anatoma porównawczego, to porozumiał się ze swoim kuzynem, który był wprawdzie kierownikiem anatomii porównawczej na Uniwersytecie Wrocławskim, ale pod tym szyldem zaczynał budować ornitologię. W ten sposób zostałem przeniesiony służbowo.
W latach 60. robił Pan swoje pierwsze badania ornitologiczne na Dolnym Śląsku, a potem w kolejnych latach powtarzał Pan te badania. Czy są jakieś bardzo wyraźne negatywne lub pozytywne zmiany?
Oczywiście. Z prof. Zbigniewem Głowacińskim opublikowaliśmy podsumowanie zmian awifauny polskiej w niemieckim czasopiśmie „Die Vogelwelt”. Wykazaliśmy, że w ciągu 150 lat idee ochrony przyrody jednak zadziałały. Leśnicy chronią teraz orły i szczycą się obecnością bielików czy bociana czarnego. Tymczasem pod koniec XIX wieku miała miejsce wręcz rzeź dużych ptaków. Dopiero książka niemieckiego arystokraty, Augusta von Berlepscha, który interesował się ptakami, zmieniła sytuację. Wykazał on bowiem, że wiele ptaków de facto nie jest szkodnikami, bo w przyrodzie pełnią bardzo ważne funkcje. Nawet dzierzby były wówczas uważane za szkodniki, podobnie dzięcioły – bo kują drzewa. Berlepsch wykazał, że choć dzięcioły wykuwają dziuple, to jednak równocześnie zjadają ogromne ilości owadzich szkodników, podtrzymując zdrowotność lasu. Ta książka miała ogromny wpływ na postrzeganie ptaków. I już na początku XX wieku zwłaszcza w Niemczech i w Wielkiej Brytanii tendencje się wyrównały, a ostatecznie perspektywa von Berlepscha przeważyła. Dlatego od lat 50., a w niektórych krajach od lat 70., mamy ten sam efekt. Zaczęły wracać gatunki wytępione lokalnie. Na przykład kruk po II Wojnie Światowej występował tylko na Mazurach i na Pomorzu, a teraz jest 15 par nawet w granicach Wrocławia. Gęś gęgawę i łabędzia też obserwowano jedynie na Pomorzu i Mazurach, a teraz są wszędzie. Żuraw tak samo. Duże gatunki, które były łatwe do odstrzału były dawniej wyniszczone, teraz one powracają. Wpłynęła na to także zmiana klimatu, ale nie jest to w wypadku wymienionych gatunków czynnik decydujący. Za to zmiany klimatyczne miały wpływ na pojawienie się na przykład czapli białej, która kiedyś była obserwowana bardzo rzadko. W tej chwili mamy jej spore kolonie lęgowe. Za nią idzie żołna, dzięcioł syryjski, który dotarł do nas przez Ukrainę i nawet tu we Wrocławiu mamy pierwsze pary. Niemniej jeśli chodzi o duże ptaki to wpływ na to miało przede wszystkim osłabienie presji człowieka na te gatunki.
Na różnorodności, a zwłaszcza liczebności ptaków odbiła się negatywnie intensyfikacja rolnictwa. Znamienny jest tu zanik kuropatw. Na niżu zniknęły niektóre ptaki ugorów, bo i same ugory znikają z powodu eutrofizacji fosforem i azotem z powietrza albo są zagospodarowywane. Jeśli chodzi o okolicę Wrocławia, to mamy opisy sytuacji w lesie sprzed 125 lat i stąd wiemy, jakie gatunki tam występowały, np. skowronek borowy, czyli lerka. Dzisiaj, gdy rosną tam wysokie pokrzywy, to lerka nie może występować. Świergotek drzewny, który był pospolitym ptakiem na obrzeżach lasów, dzisiaj też nie ma racji bytu, bo tam były pastwiska albo koszone łąki z niską trawą, a teraz to wszystko zarasta, bo nie wypasa się już bydła. Na wielu obszarach rozprzestrzeniła się ekspansywna nawłoć kanadyjska i to są całe hektary w dolinie Odry. Także na obszarach ruderalnych w mieście zmieniła się warstwa trawiasta i z nią skład zespołu ptaków.
Jak jeździłem pociągiem z Wrocławia przez Poznań do Warszawy albo przez Poznań do rodziny do Olsztyna, to widywałem na tej trasie liczne stada krów. W tej chwili tylko z rzadka w dolinie Warty. Krów nie widać, bo trzymane są w oborach. Owiec też na niżu się niemal nie spotyka. Konie, nieliczne, trzymane są właściwie tylko do jazdy. Wobec tego, kto ma wyżerać wysoką trawę? Nastąpiło załamanie się nawet populacji wron na tych terenach. Kiedyś wrona była gatunkiem pospolitym na polach. Za orzącym traktorem szły zwykle dwa bociany, pięć wron, dziesięć gawronów i szpaki. Teraz prawie nic. Nasze pola stają się półpustynią. Prawdopodobnie liczba dżdżownic i turkuciów podjadków jest tak niska, że już nie wyżywi wielu gatunków ptaków. Wrona za to weszła do niektórych dużych miast. Także do Wrocławia i to zaraz przed tym załamaniem się populacji na terenach pozamiejskich. Kilka wron uciekło z ogrodu zoologicznego, do nich dołączyły dzikie i tak stopniowo zasiedliły miasto. Teraz Wrocław jest dosłownie opanowany przez wrony. Terroryzują one inne ptaki, mocno spadła ilość kosów, szpaków i innych ptaków. Nawet jak się wrony nie mogą dobrać do dziupli szpaków, to kiedy młode wylatują są atakowane w powietrzu. Dziś we Wrocławiu zagęszczenie w środku miasta wron jest około sto razy wyższe niż na obrzeżach. I to samo się dzieje w innych miastach, np. w Warszawie – tam najwcześniej z dużych polskich miast doszło do zasiedleń przez wrony. Kolejny był Wrocław, później Poznań i Szczecin. W Niemczech jest podobnie. Ale, co ciekawe i nie wiem dlaczego, w Krakowie wron jest znacznie mniej. Niemniej tendencja jest widoczna. Wrona, niegdyś klasyczny ptak krajobrazu rolniczego, zanika na polach. Na jej miejsce pojawia się kruk. Są podejrzenia, że kruki są odpowiedzialne za niszczenie gniazd wron. Pod Legnicą w latach 60. widywałem z jednego pagórka pięć wronich gniazd na bezlistnych jeszcze dębach, a łącznie było ich ponad 60 par. Powtórzone niedawno liczenia pokazały, że jednego roku była w tym samym miejscu tylko jedna para, a w kolejnym dwie. Ale są tam teraz za to 3 pary kruków i gang młodzieżowy 70 kruków przy wytwórni pasztetów w Prochowicach, gdzie są odpadki. To stado grasuje po całym terenie.
Drastycznie zmniejszyła się też liczba wróbli, ale to chyba nie jest sprawka wron?
W śródmieściu Wrocławia zrobiliśmy badania w latach 70. w zwartej zabudowie, która była najmniej uszkodzona w czasie wojny. Teraz powtórzyłem te liczenia po 40 latach i wróbli jest w niej o połowę mniej. Wzrosła za to liczba gołębi miejskich. Przybyły też wspomniane wrony, sroki i gołąb grzywacz, który przez te lata wszedł głębiej w miasto. Ale na przykład kosa już nie ma, choć w latach 70. był liczny. Obserwowaliśmy też jak para agresywnych wron, załatwiła kolonijkę 12 gniazd gawronów. Wrony są silnym czynnikiem wpływającym na różnorodność awifauny. Tak jest teraz także w Moskwie i w Mińsku. To wszystko jest ciekawe z punktu widzenia ekologicznego natomiast niedobre z punktu widzenia innych gatunków.
Trzeba jednak brać pod uwagę również inne czynniki. Zmniejszyła się ilość odpadków i owadów w miastach. Więc czym mają wróble karmić młode, które potrzebują białka zwierzęcego do rośnięcia? I tak się dziwię, jak wróble sobie teraz radzą. Także sikory, bogatka i modraszka, weszły do wnętrza miasta. Gnieżdżą się nawet w szczelinach murów. Niemieckie XIX-wieczne dane nie wymieniały sikor jako ptaków lęgowych w mieście. Pojawiały się one tylko jesienią i zimą. Dopiero jak Wrocław od połowy XIX wieku wzrósł z 50 tysięcy mieszkańców do 450 tysięcy i wchłonął różne zadrzewienia razem z sikorami, to one się zaadaptowały. A do zwartej zabudowy weszły w ciągu ostatnich 40 lat.
Na terenach pozamiejskich lista ptaków lęgowych też się zmienia. I to w ciągu nawet kilku lat. W 2014-2015 roku na terenie podmiejskim była tylko niska woda w rzeczce. Potem osiadły tam bobry, zrobiły tamę i podniosły wodę o metr w górę zalewając całe trzcinowisko. Teraz osiedliły się tam żurawie, łabędzie, trzy pary dzikich gęsi. I to wszystko ledwie 200 metrów od domów. Łyski się pojawiły. Perkoziki wróciły. Co najmniej siedem gatunków wróciło dzięki bobrom, które bez biurokracji zbudowały tamę i poprawiły sytuację wodnych ptaków.
Ale bóbr też się bardzo rozmnożył i w niektórych miejscach szkodzi, niszcząc np. drzewostany przy rzekach i podminowując wysokie brzegi. Więc odstrzał selekcyjny w odpowiednich miejscach mógłby być dopuszczony, chociaż ja nawet nie wiem, czy ktoś by chciał strzelać bobry. Co z nich za pożytek?
Minister rolnictwa, Jan Krzysztof Ardanowski, zachęcał do strzelania do bobrów, bo według niego ogon bobra jest bardzo dobrym afrodyzjakiem. Kiedyś z równie „racjonalnych” powodów zjadano też bobry w czasie postu, zaliczając go przez łuskowaty ogon do ryb.
To był taki cwany wybieg zakonników. Umieli i wciąż potrafią sobie poradzić z różnymi zakazami. Zresztą to właśnie z tego powodu zakonnicy rozwinęli w Europie hodowle ryb na wielką skalę.
Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do ptaków. Ostatnie badania opinii publicznej wykazały, że 67% pytanych jest za całkowitym zakazem polowań na ptaki, 27% jest przeciwko strzelaniu do gatunków chronionych i zagrożonych, a raptem kilka procent popiera odstrzał wszystkich ptaków.
Miałbym wielki kłopot z odpowiedzią na pytanie o słuszność odstrzału ptaków, bo jest zbyt ogólnikowe. Nie jestem ani za całkowitym zakazem, ani za masowym strzelaniem. Strzelanie strzelaniu nierówne. Słonek jest naprawdę mało. Lasy wysychają, co przyznają leśnicy, poziom wód gruntowych spada i wobec tego liczba słonek jest coraz mniejsza. Z jarząbkami też jest źle, głuszców i cietrzewi, jak na lekarstwo. Na słonkę nie powinno się już polować, jak na bekasa kszyka. A jeśli chodzi o kaczki, to nie widzę racjonalnych przeciwwskazań dla polowań na krzyżówki. Kaczka się tak rozmnożyła, że jest wszędzie. Nawet tu na budynkach Uniwersytetu się gnieździ. I dobrze, że jest. Problem z polowaniem na kaczki jest jednak taki, że występują w stadach mieszanych, więc mogą wystąpić trudności z rozpoznaniem gatunku. Jest też kwestia terminów polowania na kaczki. Strzela się zdecydowanie za wcześnie, bo czernice i głowienki mają jeszcze młode. Ledwo podlatujące w sierpniu, a 15 sierpnia zaczyna się sezon polowań na te ptaki. Zimą za to można byłoby polować, bo te, które zimują u nas to mała część tych, które spędzają zimę na wybrzeżach Europy.
Kuropatwy wyginęły nie przez myśliwych, ale przez zatrucie środowiska rolniczego. Został bażant. Czy rozdzierać szaty, że ktoś zastrzeli bażanta, często przez siebie wyhodowanego? To można powiedzieć, a jakim prawem ty jesz kurczaki? Moralnie nie jest to zaszczytne. Ale jak na polach prawie nie ma ani zająca, ani kuropatwy, ani przepiórki, ani derkacza... Na żurawie nie pozwolimy polować. Na łabędzie też nie, choć jest ich tak dużo, że analizując na chłodno i racjonalnie, trzeba by przyznać, że właściwie na łabędzie to można by już polować. Nie zaszkodziłoby przerzedzenie populacji, zwłaszcza tych w skupiskach nielęgowych, ale czy to chwalebne strzelać do niepłochliwych prawie udomowionych ptaków? Zamiast generalnego zakazu trzeba raczej wprowadzać zakazy szczegółowe. Jestem zdania, żeby raczej robić kampanię nakierowaną na obronę poszczególnych rzeczywiście od niedawna zagrożonych gatunków, jak kaczki głowienka i czernica.
A czy w przypadku ptaków wędrownych nie trzeba by brać pod uwagę także polowań w krajach południa, o których donoszą co roku media?
To też jest złożona kwestia. Łapanie na włosie czy lep w Kalabrii, najbiedniejszym rejonie Włoch, „naszych ptaków” budzi ostry sprzeciw północnej Europy. Ale to przede wszystkim północni Europejczycy zatruwając pola uprawne, wycinając krzewy lub wygrabiając ściółkę w parkach, przyczyniają się do spadku populacji bardziej niż odłowy w Kalabrii. Bo gatunki, które są tam najbardziej łowione: kosy, drozdy, rudziki, pokrzewki, u nas w Białowieży mają się wyśmienicie. Ich populacje nawet rosną. Jeśli więc na lęgowiskach tych wędrownych ptaków nie ma pogorszenia sytuacji, to znaczy, że odłowy we Włoszech nie mają tak negatywnego wpływu na całą populację.
Na Syberii też jest inna sytuacja. Tam ludzie zależą od ptaków. Jeśli wioski nie zgromadzą w czasie wiosennej lub jesiennej wędrówki ptaków, zapasów gęsi, kaczek, a także głuszców, to nie bardzo mają mięso na zimę. Obok ryb to jest ich źródło utrzymania.
Kwestie polowań to także pytanie o potrzeby i przyzwyczajenia kulinarne. A znacznie szerzej o konieczność ograniczenia konsumpcji, rezygnacji z komfortu i idei ciągłego wzrostu gospodarczego w kontekście wyczerpujących się surowców, w tym wody oraz w obliczu katastrofy klimatycznej.
Na ten temat nie będę się już wypowiadał, bo mnie to nie dotyczy. Nie wiadomo czy dożyję wiosny.
Ale w kwestii globalnego ocieplenia pisał Pan artykuły. Także w sprawie rozwoju alternatyw energetycznych dla węgla? Obecnie w samym środowisku organizacji ekologicznych jest podział na zwolenników atomu i przeciwników. Popierający energię jądrową mówią, że samo OZE nie wystarczy, że bez atomu nie damy rady. Co Pan myśli na ten temat?
Nie damy rady, bo rząd wciąż rzuca kłody pod nogi energetyki odnawialnej. Sama się nie zbuduje. Brałem udział w trzech międzynarodowych konferencjach energetycznych. W Zakopanem była dla grupy Wyszehradzkiej. Kolejna we Frankfurcie nad Odrą. Zachowanie się polskich ministrów było znamienne. Albo są niedouczeni albo opłacani przez lobby węglowe. We Frankfurcie nad Odrą oglądałem w fabryce ogniw fotowoltaicznych nowe technologie. Produkuje się te ogniwa na miedzianych taśmach, które można przyklejać do okien na przykład. I to wszystko tanieje bardzo szybko. Rocznie o 5%! Całe miasto Tübingen ma energetykę własną, odnawialną. Całe wioski są wyposażone w takie rozwiązania, dające im samowystarczalność. W Japonii jest dom dziesięciopiętrowy, fotowoltaiczny, ale żeby nie zasłaniać okien, ma z boku skrzydła z panelami. Co więcej, dom ten stoi na takim obrotowym trzpieniu i rano kierowany jest na wschód, potem na południe, a wieczorem na zachód i potem wraca. W Indiach w Bangladeszu, w jednym z najbiedniejszych krajów świata, gdzie oczywiście operacje słoneczne są intensywniejsze, jest ściana fotowoltaiczna 5x15 m, która zaspokaja potrzeby wioski – dzieci mogą się uczyć przy świetle elektrycznym, a ojcowie ładują ogromne latarki, odstraszające w nocy słonie od plantacji. Teraz Niemcy mają ok. 40% z OZE, a to tyle, co cała Polska potrzebuje prądu. Energetyka odnawialna jest energetyką demokratyczną, która powinna być budowana oddolnie przez społeczności lokalne i one będą tym zarządzały, a tylko dla wielkich zakładów pracy można stawiać kolosy energetyczne, a nie żeby cały kraj był z tego utrzymywany. Bo zaletą energetyki jądrowej jest tylko jedno – maksymalna koncentracja władzy przez lobby atomowe, które może wywierać nacisk na rządy. Przeciwieństwem tego jest energetyka odnawialna. Więc jeśli dążymy do ustroju totalitarnego, to oczywiście budujmy elektrownie atomowe. Ale jeśli chcemy budować demokratyczne społeczeństwo, to stawiajmy na rozproszone i różnorakie źródła odnawialnej energii. Pewien polski wiceminister na konferencji mówił, że to daleka przyszłość, że teraz to się nie da, z czego niemieccy uczestnicy się tylko śmiali. Bo jak się nie chce czegoś robić, to oczywiście, że się nie da.
Odbył Pan wiele przyrodniczych podróży. Czy mógłby się Pan podzielić z czytelnikami jakimś szczególnym dla Pana doświadczaniem dzikiego życia?
Zaskoczeniem było dla mnie to, że na kontynencie amerykańskim zwierzęta są znacznie mniej płochliwe niż w Europie. Bo w Europie przez tysiące lat było duże zagęszczenie ludzi. Polowano tu nawet na drobiazg zwierzęcy. W Ameryce z kolei zagęszczenie ludzi było małe, a polowano na wielką zwierzynę. Wobec tego ta drobna zwierzyna nie obawia się tam ludzi. Widziałem czaple żerujące kilka metrów ode mnie. U nas to nie do pomyślenia, prawda? W Ameryce myszołowy siedzą na słupie i nie odlatują, kiedy przechodzi się tuż pod nimi. Przyglądają się ludziom.
W Stanach Zjednoczonych zafascynowało mnie również gospodarowanie pożarem w lesie. I to nie tylko w lesie sekwojowym, ale w Arizonie widziałem obszary pewnego gatunku sosny. W tych lasach widziałem sosny ścięte w połowie. Zostawiony był stojący pień, a obok leżała rozkładająca się korona. I tak 2-3 sosny na każdym hektarze. Okazało się, że po jakimś pożarze, wyrosły jednowiekowe drzewa, więc żeby to zróżnicować i zwiększyć bioróżnorodność, tworzono sztucznie martwe drzewa. W innym miejscu tłumaczono mi, jak się chłodny pożar wywołuje, żeby zatrzymać groźny pożar. Rozróżniają tam bowiem pożary zimne i gorące. Zimne to te, w których pali się tylko ściółka. Na Florydzie jest sosna (Pinus palustris) o długich szpilach, która ma tak grubą korę, więc niski pożar się jej nie ima. Niemniej wypala konkurentów tworząc drzewostan biologicznie mniej ciekawy. Dzieje się to samorzutnie, więc można to przyśpieszać lub ograniczać, inicjując pożary w zależności od kierunku wiatru. Wydano nawet książkę „Fire Management”, czyli o zarządzaniu pożarem w lesie. Znamienna jest ta niezwykła elastyczność w myśleniu o lasach, wynikająca z tego, że sami leśnicy mają bardzo porządne instytuty badawcze i pismo na światowym poziomie „Wildlife Managment”, które jest tworzone wspólnie przez leśników i biologów. Mają wielkie instytuty i porządny system szkoleń, co pokazuje, niezwykła wiedza nawet szeregowych rangersów, czyli strażników leśnych, którzy szczycą się wydzielonymi na swoim terenie obszarami Wilderness, pozostawionymi dzikim procesom przyrodniczym. U nas jest tylko jeden Instytut Leśnictwa, oraz wydziały leśnictwa na kilku uczelniach, zwykle odizolowane od wydziałów biologicznych.
W tajdze też widziałem potężne pożary. Trzykilometrowa ściana ognia idąca w naszą stronę! Myśleliśmy, że pochłonie nasze obozowisko, ale był tam mały dopływ, rzeczka Razwiłka, i to ona zatrzymała marsz ognia.
Brzmi jak apokaliptyczna wizja, ale z happy endem. Może to optymistyczna przepowiednia w czasach katastrofy klimatycznej?
Oby.
Dziękuję za rozmowę.
Wrocław, 24.11.2019
Prof. zw. dr hab. Ludwik Tomiałojć, ur. w 1939 r. pod Oszmianą na Wileńszczyźnie, wyrastał na Mazurach, studiował w Toruniu i Wrocławiu. Biolog, ekolog, publicysta. W latach 1961-2010 pracownik Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Wrocławskiego. Pierwotnie ornitolog, badający awifaunę Polski i Europy, potem także specjalista w zakresie Ochrony Przyrody i Rozwoju Zrównoważonego. Autor/współautor 340 publikacji, w tym 9 książek i ok. 100 rozpraw i artykułów naukowych. Obok autorstwa książek o stanie ptaków krajowych (1970, 1990 i 2003) współautor lub współredaktor europejskich dzieł: „Handbuch der Vögel Mitteleuropas”, „Birds in Europe – their conservation status”, „The Atlas of European Breeding Birds”. Inicjator i uczestnik badań nad ekologią ptaków leśnych w Puszczy Białowieskiej, jednego z czterech wieloletnich (> 40 lat) programów na świecie, obecnie kierowanego przez prof. T. Wesołowskiego. Równolegle badał proces synurbizacji (dostosowywania się do środowiska miejskiego) ptaków i roli w tym osłabionej presji drapieżnictwa (praca doktorska i habilitacyjna), wreszcie ze współautorami przygotował monografię o 200 latach historii ptaków Wrocławia (w druku). Przebywał w ok. 40 krajach, od Kalifornii i Kanady na zachodzie po Nową Zelandię i środkową Syberię (2012) na wschodzie. Brał udział w kształtowaniu programów naukowych kilku konferencji międzynarodowych oraz trzech światowych kongresów ornitologicznych (w Moskwie 1982 r., Ottawie 1986 r. i Nowej Zelandii 1990 r.). Na kierunku „Biologia” miał zajęcia dydaktyczne przez 40 lat. Ponadto przez 16 lat na kierunku „Ochrona Środowiska” wykładał podstawy ochrony przyrody i Zasadę Rozwoju Zrównoważonego. Działał społecznie m.in. przewodnicząc przez 10 lat Komitetowi Ochrony Przyrody PAN, będąc członkiem Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Przewodniczył Polskiemu Komitetowi przy Światowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN). Współorganizował interdyscyplinarne konferencje ekologów z hydrotechnikami i leśnikami, redagując trzy książki podsumowujące: „Czynna ochrona zwierząt”, „Ochrona przyrody i środowiska w dolinach nizinnych rzek Polski” i „Środowiskowe aspekty gospodarki wodnej”. Ogłaszał też opinie o skutkach zmiany klimatu, potrzebie energetyki ze źródeł odnawialnych, konsekwencjach upraw roślin genetycznie zmodyfikowanych (GMO), o społecznych aspektach neoliberalnego modelu gospodarki, itp. W latach 70. kierował organizacją wydziałową Związku Nauczycielstwa Polskiego na Wydziale Nauk Przyrodniczych, w 90. był członkiem Rady Ekologicznej przy Prezydencie RP, później zespołu doradczego przy V-ce Ministrze Środowiska, w czesko-niemiecko-polskiej komisji dla ochrony Odry, a także w zespole doradców przy Kancelarii Prezydenta RP oraz w komisji senackiej i sejmowej w sprawie upraw GMO.