DZIKIE ŻYCIE

Pod znakiem rybitwy popielatej

Leszek Naziemiec

Arktyka – jak to się zaczęło. Do trzydziestego piątego roku życia poruszałem się głównie rowerem. Dopiero pojawienie się czwartego dziecka zmobilizowało mnie do zrobienia prawa jazdy i zmiany środka transportu. Wiele zim, dzień po dniu jeździłem do pracy do trzech oddalonych od siebie miejsc i to mogło stać się zaczątkiem mojej adaptacji do zimna.

W tym samym mniej więcej czasie zacząłem pływać w zimnej wodzie. Sport ten podpatrzyłem w Czechach i szybko w to wsiąkłem, z prostej przyczyny – było to szalone odkrycie, że praktycznie można pływać w każdym cieku wodnym: stawie w Katowicach, Przemszy czy w Wiśle za tamą w Goczałkowicach. Szybko poczułem potrzebę większych wyzwań, niż tylko zawody pływackie na dystansie 1 kilometra. Bo adaptacja do zimna rośnie stale, rok po roku, o ile pływa się regularnie. Zauważyłem też, że zacząłem stawać się minimalistą, potrzebuję coraz mniej ogrzewania w domu, różnych gadżetów czy ubrań i trochę przypadkowo wpisuję się w szerszy trend minimalistycznego stylu życia.


Samotne lądowanie na plaży w Kapsztadzie – koniec przeprawy z wyspy Robben, na której więziono Nelsona Mandelę. Fot. Ram Barkai
Samotne lądowanie na plaży w Kapsztadzie – koniec przeprawy z wyspy Robben, na której więziono Nelsona Mandelę. Fot. Ram Barkai

Jednym z większych wyzwań było przepłynięcie mili angielskiej w wodzie poniżej 5 stopni w jeziorze Goczałkowickim, To wyzwanie podjęły 4 osoby, zadbaliśmy także o dobrą dokumentację. Ale już wtedy czuliśmy, że to początek większej przygody, że można podejmować się ambitniejszych wyzwań. Pamiętam też dobrze temperatury wody tamtej wiosny i myśl, że być może trzeba się spieszyć z rekordami, ponieważ przewidywana ciepłota wód, według tabel, nie zgadza się z coraz cieplejszą rzeczywistością. Zacząłem jeździć do północnej Norwegii i polarnej Rosji. Z ciekawości, by przetestować, czy tamta woda jest zimniejsza, czy pogoda rzeczywiście sroga i czy tundra piękna. A trzeba powiedzieć, że na północy prezentacja pływackiej adaptacji zawsze otwierała jakieś okno, zawsze stawała się przepustką, może nawet do serc ludzi. Bo Norwegowie unikają zimnej wody, podobnie jak inne ludy północy. Rosjanie pływają od niedawna, a rosyjskie morsowanie wcale nie było takie powszechne, jak by nam się mogło wydawać. Będąc trzykrotnie w Murmańsku, w tym jeden raz jako „ekspert od adaptacji do zimna” na oficjalne zaproszenie miasta Murmańsk, i spotykając się ludźmi zarządzającymi polarnymi terenami Rosji, zrozumiałem rosyjski punkt widzenia na Arktykę. Po pierwsze, istnieje paradoks, że największy kraj świata ma ograniczony dostęp do oceanów. Morze Czarne to mało, na Dalekim Wschodzie Pacyfik jest zagrodzony przez Japonię. Dla Rosjan Arktyka naturalnie należy do nich. Ze względu na ogromny port i flotę w rejonie Murmańska, ze względu na drogę północno-wschodnią, która staje się wolna od lodu i biegnie tysiące kilometrów wzdłuż rosyjskiego wybrzeża. Mapy północnej Rosji, które zobaczyłem naturalnie obejmowały ogromne obszary Arktyki. Surowce naturalne Arktyki po prostu „należą się” Rosji, a ekspansję mogą zatrzymać jedynie kłopoty gospodarcze i organizacyjne. Jeśli Rosja stałaby się nawet demokratyczna, to dlaczego miałaby zrezygnować ze „swoich” terenów polarnych? „Amerykanie chcą dominować w Antarktyce, to my zajmiemy Arktykę” – tak mówią. Z mojego punktu widzenia to smutna przyszłość i organizując wyprawę polarną na Spitsbergen byłem w mocno melancholijnym nastroju, myślałem o tym, aby zdążyć popływać wśród lodu…

Długo nie mogłem znaleźć wsparcia dla wyprawy. Nikt nie pomagał. Pływać na Svalbardzie? Przecież tam jest 2000 niedźwiedzi polarnych. Na wiosnę są głodne i nie mają takiego wyboru menu jak brunatni krewniacy z południa. „Nikt nie weźmie za to odpowiedzialności” – słyszałem. Na lądzie niedźwiedź jest niesamowicie szybki, ale w wodzie pływa jedynie z prędkością 8 km na godzinę, czyli gdzieś o 2-3 km szybciej niż sprintujący pływak. Oznaczało to, że jeśli gdzieś go zobaczę, to prawdopodobnie zdążę się ewakuować na ponton lub bezpośrednio na towarzyszący statek. Poza tym, dowiedziałem się, że niedźwiedzie polują zwykle z kry, jeśli widzimy je płynące, to pływają rekreacyjnie, nie zaś aby polować, wtedy łeb trzymają wysoko, bo wcale nie mają zwyczaju długo nurkować (zwykle do 2 minut). Stary jacht „Eltanin” był jakby stworzony dla nas. Surowe warunki – proste koje, niezbyt ciepło, jeszcze dodatkowo, rotacyjnie jedna osoba musiała zawsze spać na pokładzie, bo brakowało miejsca dla wszystkich. Ale po kolei.

Wylądowaliśmy samolotem w Longyearbyen. Była wiosna 2017 r., trzech pływaków, pływaczka i osoby „techniczne”. Tam dołączył do nas jeszcze pływak z RPA – Ram Barkai. Cel to pierwsza w historii próba przepłynięcia mili angielskiej tak wysoko w Arktyce, w wodzie poniżej 5 stopni.

Przyznam szczerze, że byłem trochę zawiedziony: kilka baraków, stara kopalnia, jakieś hałdy, żużel, trochę śmieci, ot cała osada. Gdzie majestat Arktyki? Biegniemy szybko do zatoki na trening i mierzenie temperatury wody. Ponad 5 stopni! Za ciepła, choć z tabelek wynikało, że powinna być chłodniejsza. Ruszamy więc naszym jachtem dalej, w poszukiwaniu zimniejszej wody. Przed nami pojawia się lodowiec Borebreen. Nie wiedziałem, że odrywające góry lodowe mogą tak głośno syczeć. Kapitan opisuje nam, jak dawniej wyglądały zasięgi lodowców, a jak jest obecnie. Arktyka topnieje, to bardzo smutne. Woda znowu o dziesiątą stopnia za ciepła. Zaczynają się nerwy. W końcu dopływamy pod lodowiec Sveabreen. Mamy w końcu zimną wodę. Wytyczamy trasę i mam honor startować do próby jako pierwszy. Jestem wytrenowany, zdeterminowany, ale pełen respektu. Wiem, że kiedy pokonam w wodzie 1 km, to ekipa na pontonie da mi znać. Z każdym metrem odczuwam coraz bardziej chłód. Czekam na kryzys, bo wiem, że to jest moment, że trzeba wrzucić wszystkie siły, teraz zaczyna się naprawdę marznąć. Ale moment ten jakoś długo nie następuje. W końcu jest! Pomyślałem „jak zwykle dostałem przeciwny prąd”, ale spokojnie jestem wytrenowany z zapasem, więc dam radę. I dałem. Potem pamiętam ogrzewanie się, to wspaniałe uczucie, kiedy wiesz, że jest już dobrze, teraz tylko organizm musi dojść do siebie. Cały w „trzęsawce” siedziałem zwinięty pod pokładem, uff – udało się. Dla pozostałych zawodników mila to była formalność. Łukasz Tkacz przepłynął jeszcze 200 metrów więcej, z kolei Marek Grzywa i Ram Barkai popłynęli swoje próby bardzo szybko. Kinga Korin przepłynęła dystans 1 km, choć może dałaby radę więcej. Jednak tak było postanowione wcześniej, Kinga nie trenowała tyle co my i jej próba mogłaby narazić całą wyprawę na kłopoty. Organizacja to zdecydowanie cięższe zadanie niż samo pływanie.

Następnego dnia Ram, świadomy efektu, jaki wywołają dobre zdjęcia i filmy z Arktyki postanowił wejść na górę lodową i skoczyć z niej do wody. Kapitan Jerzy Różański ostrzegł, tłumacząc że to niebezpieczne, bo góry lodowe mogą eksplodować w każdej chwili, do niedawna były prasowane przez tony lodu lodowcowego, teraz mogą ulec rozprężeniu. Dodał jednak: jak chcesz to skacz, twoja sprawa. W momencie gdy Ram przeszedł za reling, żeby wskoczyć do wody i dopłynąć do góry, góra… obróciła się o 180 stopni. Ram natychmiast wrócił na pokład. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że „icebergi” robią coś takiego, na filmach wydawały się bardziej statyczne. Po skończonych próbach Ram rzucił: to teraz ja zorganizuję zawody przy brzegach Antarktydy, a kiedy będę w wodzie to będziesz mnie zastępował. Przyjedź wcześniej popływać do RPA stamtąd już się patrzy w kierunku Antarktydy. Tam zimna woda jest z powodu południowego prądu i są pingwiny.

Jeszcze przed powrotem do kraju było dużo czasu na obserwację przyrody. Niedźwiedzi nie spotkaliśmy, ale za to tuż obok nas pojawiło się stado biełuch, co zdarza się rzadko. Największym odkryciem Arktyki były chyba dla mnie jednak ptaki. Ogromne ilości, bardzo głośne o każdej porze doby i na dodatek agresywne. Próbowały często atakować nasze głowy, czy to wystające z wody, czy też na lądzie. Wertując atlasy ptaków najbardziej zafascynowała mnie rybitwa popielata. Ptak rozmnażający się w Arktyce i zimujący w Antarktyce. Cóż to za pomysł by ciągle wędrować z jednej strefy polarnej do drugiej? Jak wyewoluował taki instynkt? Rybitwa popielata podczas swoich przelotów bywa też w naszym kraju. Później, już w Polsce, przeczytałem książkę Bruca Chatwina pt. „Pieśni Stworzenia”. Autor twierdzi, że podobny instynkt wędrówki posiada człowiek. Jednak człowiek przestał wędrować i zaczął zakładać miasta. W wypadku człowieka osiadłego instynkt ten daje znać poprzez potrzebę nowości i rozrywki. Ja już wtedy jednak odkryłem znaczenie wędrówki dla mnie i zacząłem przygotowania do przeprawy pływackiej w RPA. Teraz jestem świadomy kosztów środowiskowych częstego latania, wiem że w przyszłości moje podróżowanie musi wyglądać inaczej.

Kapsztad – przeprawa Jednorożca

W Południowej Afryce, pomimo, że minęło wiele lat od czasów apartheidu, dalej możemy zobaczyć rozległe slumsy (township). W pięknym Kapsztadzie jest kilka takich miejsc. Największy township nazywa się Khayelitsha, zamieszkuje w nim prawie 400 tysięcy ludzi. Township można zobaczyć też koło lotniska i blisko pięknej zatoki Hout Bay. Rodziny tam przebywające składają sobie zwykle chatę z blachy falistej. Nie ma tam bieżącej wody, kanalizacji, a elektryczność jedynie w pewnym zakresie dostarczana jest przez miasto. W dzielnicach slumsów można znaleźć małe warsztaty usługowe, proste sklepiki, toczy się zwykłe życie. W pobliżu Hout Bay widziałem szkołę przylegającą do townshipu. Przykuło moją uwagę to, że dzieci ze slamsów, szły do niej czysto, ładnie ubrane, dobrze uczesane i ogólnie zadbane. W ogóle, nawet ci najbiedniejsi, bardzo się starają, by wyglądać schludnie. Buduje się w pobliżu takich osiedli też boiska i organizuje zajęcia sportowe, żeby młodych odciągnąć od wszechobecnych gangów. Przestępczość jest plagą w townshipach. Uwagę zwraca też sprzedawane rzemiosło, ozdoby i dzieła sztuki. Używane materiały to zwykle stalowe druty, koraliki, blacha ze złomowanych aut i puszki po piwie, 100% recykling. Poziom wykonania i trwałość wytworów jest zdumiewająca. Często są to piękne przedmioty, a techniki wykonawcze nawiązują do starych, lokalnych tradycji rzemieślniczych. Jeżeli chodzi o przyrodę, to według mieszkających tam przyjaciół, jest mocno przetrzebiona: safari to raczej rodzaj wizyty w hodowli, to co biegało i było jadalne też zostało zjedzone, bo bieda i nierówności społeczne są ogromne w Kraju Przylądkowym. Pozostały najbardziej odporne na człowieka kobry i pawiany. Co innego fauna morska – tu jest wciąż bogactwo.


Zwycięzca wyścigu antarktycznego Petar Stoychev przygotowuje się do treningu. Fot. Archiwum International Ice Swimming Association
Zwycięzca wyścigu antarktycznego Petar Stoychev przygotowuje się do treningu. Fot. Archiwum International Ice Swimming Association

Jadąc do Afryki nie wiedziałem, czy uda mi się przystąpić do przepływu. Chciałem przepłynąć klasyczną trasę z Robben Island do Kapsztadu. Byłem tylko kilka dni i mogłem nie trafić z pogodą. Przyleciałem w sobotę w nocy, termin otrzymałem na wtorek rano. Zajmowały mnie dwie kwestie – rekiny i temperatura wody. Z jakiegoś powodu jednak ilość obserwacji rekinów na samym szlaku przepływu jest mała. W statystykach znalazłem tylko jeden atak śmiertelny w pobliżu Robben, w Zatoce Murraya. Po drugiej stronie Przylądka Dobrej Nadziei sytuacja jest jednak trudna. W False Bay rekiny praktycznie krążą cały czas. Dzień przed moim przepływem był tam alarm – żarłacz przy samej plaży. Tak naprawdę prawie nikt się tam nie kąpie i nie pływa. Są tylko surferzy. Czytając wywiady z nimi, dochodzę do wniosku, że chcą po prostu ryzykować. Uważają, że rekiny nie zawsze atakują (to prawda) i trzeba się nauczyć z nimi żyć. Kiedy żarłacz odpływa, niektórzy wchodzą na deskę gdy minie piętnaście minut. Czy chodzi tylko o adrenalinę? Chyba nie, chodzi o styl życia w zgodzie z „przypływem i odpływem”.

W False Bay jest też popularne oglądanie rekinów z bliska, z klatki. Surferzy uważają, że zwyczaj wabienia rekinów mięsem jest niepoważny. Rekiny mają podobno teraz skojarzenie jedzenia z neoprenem nurka co może spowodować większą ilość ataków (w Australii i RPA zwiększyła się liczba ataków rekinów na ludzi).

Trenowałem właściwie tylko raz z lokalnym „Sunday hot chocolate swimming club”. Na treningach w Camps Bay woda miała 11 stopni, pływacy mówili, że 2 dni wcześniej było 9 stopni. Po treningu rzeczywiście była gorąca czekolada. Nastawiłem się na 11 stopni na trasie mojego przepływu. 7,5 km w linii prostej, fale i zwierzęta – to już godna przeprawa. We wtorek rano okazało się, że pogoda się załamała – były duże fale i wiatr. Pilot rozważał odwołanie przepływu. Rzeczywiście, nie mogliśmy na naszym ribie (wzmocniony ponton z silnikiem) dopłynąć do wyspy, z której zaplanowany był start. Co chwila, na fali, wylatywaliśmy w powietrze i lądowaliśmy twardo, jak na betonie. Kręgosłup bardzo cierpiał. Jednak przy samej wyspie fale się zmniejszyły. Przez większość trasy miałem krótką falę, do jednego metra. Włożyłem do wody termometr i odczytałem 14,3 stopnia C. Wyjątkowo ciepło. Nie wiem jaką temperaturę miałem podczas całego przepływu, ale odczuwałem komfort termiczny. Żeby wystartować, trzeba popłynąć około 200 metrów na skalisty brzeg wyspy. Rib nie podpłynie ponieważ rosną tam listownicowce – glony wielkie jak drzewa.

Przed samym wyskokiem z riba pojawił się humbak. Zataczał koła wokół nas, raz po raz wywalając najpierw wielki łeb, potem korpus i jakby w zwolnionym tempie, ogon, wyrzucając przy tym kilkakrotnie fontannę wody z otworu oddechowego. Zostałem poinformowany, że nie stanowi on zagrożenia dla pływaka, ponieważ humbaki są bardzo delikatne i pływają z wyczuciem. Chyba, że się spłoszą. Ale co go może tutaj spłoszyć? Nic. Jeszcze nie oddalił się wieloryb, a już na nas zaczął napływać samogłów wielkości stołu w jadalni. Pilot i mój sekundant na tej przeprawie, Ram, stwierdzili, że nigdy tutaj z taką sytuacją się nie spotkali, mam duże szczęście. Czas wskoczyć do wody. Warunki średnie, fala podobna chyba do bałtyckiej. Od czasu do czasu nakładały się na nią wysokie wały (swells). Lubię takie pływanie. Po godzinie miałem wynik 3,4 km, co jest dla mnie dobrym tempem w tych warunkach. Zostałem pochwalony, dostałem sok jabłkowy i kawałek banana. Postanowiłem pracować bardzo mocno, żeby wykręcić dobry czas. No i niedługo zaczęło się najlepsze. Podpłynął do mnie kotik. Zwierzę to różni się od fok tym, że ma małżowiny uszne, gęstą sierść i na lądzie podwija tylne płetwy, by chodzić na 4 kończynach. Kotik był młody i najwyraźniej chciał się bawić. Pływał po jednej i po drugiej stronie, czasami dokładnie w moim rytmie. Pod wodą płynął pode mną, pokazując swoje uzębienie (podobne do uzębienia rottweilera) i lizał lub dotykał nosem mojego brzucha. Przeskakując ze strony na stronę, muskał delikatnie końce moich palców. „Moja ekipa” z riba mówiła potem, że kotiki nie mają zwyczaju pływania z pływakiem – widzieli to pierwszy raz, powiedzieli też, że uchatka nigdy nikogo nie dotykała. Podobno dobrze się zachowywałem – po prostu równo płynąłem, bez dodatkowych, niepotrzebnych zachowań. Czy bałem się? Lęk opuścił mnie w momencie wskoku do wody. Dodatkowo byłem podekscytowany od chwili spotkania z wielorybem. Cały czas płynąłem z pozytywnymi emocjami. Na kilometr przed brzegiem fale stały się duże. Nie wiem dokładnie jak duże, ale ostatnie, może 700 metrów rib nie mógł mnie asekurować. Kazali mi płynąć do plaży. Nie wiedziałem też, że zadzwoniono na plażę, aby z brzegu wypatrywali mnie ratownicy. Problem polegał na tym, że przez fale nie widziałem ani brzegu, ani riba. Musiałem się zatrzymywać i czekać, aż będę na grzbiecie fali, żeby się zorientować, gdzie jestem. Minąłem surferów i stanąłem na plaży. Przejęli mnie ratownicy. Miałem jeszcze wrócić z powrotem na riba, żeby popłynąć do innej zatoki. Warunki jednak stały się tak złe, że nie mogłem wystartować. Ostatecznie ratownik zaprowadził mnie w bezpieczniejsze miejsce, z którego przez fale popłynąłem na ponton. Ale była przygoda. Mój czas: 2 godziny 33 minuty. Przepłynięta trasa to około 8 km. Cały czas znosiło mnie w bok od kierunku pływania. Zamiast linii prostej, płynąłem po lekkim łuku. Lokalni pływacy orzekli, że była to przeprawa jednorożca. Ja byłem jednorożcem, a zwierzęta przypływały mnie oglądać.

W następnym dniu pojechaliśmy z Ramem na przegląd wszystkich zatok wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Miałem dwa cele: Zobaczyć rekiny w Fałszywej Zatoce i w tejże zatoce na plaży Boulders, zrobić „rozpływanie z pingwinami, które tam żyją. Ostatecznie rekinów nie widziałem, ale może i dobrze, bo zaryzykowaliśmy z Ramem pływanie pomiędzy plażami w okolicach Boulders Beach. Nagrodą był widok z bliska dużych kolonii pingwinów, niedostępnych normalnie dla turystów.

Kierunek Antarktyda

Nie minęło pół roku, a znowu byłem w Murmańsku. Po kolejnych 3 miesiącach wyruszyłem na Antarktydę. Tym razem cel: przepłynąć co najmniej 1 km w naprawdę zimnej wodzie. Antarktyda odcięta jest od wszystkich ciepłych prądów. Wnętrze kontynentu schładza się nawet do minus 90 stopni, a temperatura wody wokół lądu spada nawet do minus 1,6 stopnia, zanim zamarznie. Tutaj można sprawdzić realnie swoje możliwości. Inaczej niż w Arktyce, potencjalne zagrożenie czai się w wodzie, na lądzie jest bezpiecznie. Lampart morski pływa z prędkością 40 km na godzinę i człowiek nie ma żadnej szansy w konfrontacji z tą foką. Oczywiście spotkanie z lampartem to raczej rzadkość, nie musi też mieć ochoty atakować człowieka. Orki, pogromcy rekinów, nie mają zwyczaju atakować ludzi i nie trzeba się ich bać. Ram Barkai, szef wyprawy, miał wielki problem z przekonaniem kogokolwiek dysponującego dużym, bezpiecznym statkiem do projektu. Ostatecznie zgodziło się Królewskie Kanadyjskie Towarzystwo Geograficzne i przyjęło na wyprawę badawczo-turystyczną 14 pływaków i kilka osób towarzyszących, dopłynąć jak najdalej na południe i pomóc nam zorganizować zawody. Każdy kontynent miał przynajmniej jednego reprezentanta lub reprezentantkę. Ciekawy był też pomysł finansowania wyprawy badawczej na dużym statku jakim jest RCGS Resolute. Oprócz badaczy na pokład zabrano 100 bogatych turystów, to oni finansowali pobyt naukowcom badającym wieloryby. Co ciekawe naukowcy badali nie tylko wieloryby, ale między innymi również kryl. Kryl jest wrażliwy na temperatury oceanu na południe od konwergencji antarktycznej. Jeśli przekroczy ona pewną krytyczną wartość, to drobne skorupiaki nie będą się mogły rozmnażać, a to spowoduje, że wypadnie szalenie ważny element łańcucha pokarmowego, który zaburzy ekosystem nie tylko Antarktyki, ale i całego świata. Naukowcy na statku organizowali wykłady, na których dzielili się wynikami swoich badań z turystami. „Turyści polarni” to inny typ człowieka niż typowy turysta tropikalny. To często prawdziwi pasjonaci i ambasadorzy zimnych krain. Robiąc zdjęcia i filmy informują opinię publiczną, co naprawdę się dzieje tam daleko. Przed erą turystyki, w bazach naukowych nie wszyscy dbali o środowisko. Teraz muszą się bardziej starać. Łatwiej też zobaczyć ewentualne ruchy wojska, dojrzeć partykularne cele poszczególnych państw, w swoim zakłamaniu obwieszczających, że dbają o przestrzeganie paktu antarktycznego (Antarktyka jest zdemilitaryzowaną strefą międzynarodową).


Wyruszamy ribem z Kapsztadu na Robben by rozpocząć przeprawę. Obok Leszka Naziemca, jego żona Sylwia. Fot. Ram Barkai
Wyruszamy ribem z Kapsztadu na Robben by rozpocząć przeprawę. Obok Leszka Naziemca, jego żona Sylwia. Fot. Ram Barkai

Tak więc 14 pływaków mających własny cel dołączyło do tej ciekawej ekspedycji. Na początku czekało nas 1000 sztormowych kilometrów Cieśniny Drake'a, a potem posuwaliśmy się wzdłuż Półwyspu Antarktycznego, aż do granicy zamarzania oceanu. Ostatecznie musieliśmy wrócić ze względu na trudne warunki w okolice Portu Lockroy na Goudier Island. Tam znalazło się okno pogodowe, które umożliwiło nam start. Startowaliśmy maksymalnie po 4 osoby, każdy pływak miał swój własny ponton asekuracyjny i swojego sekundanta. Punktami orientacyjnymi były góry lodowe, a metę stanowił statek. Pamiętam jak daleko było do tego statku. To był bardzo długi kilometr. Woda tego dnia miała temperaturę minus 1,2 stopnia. Wystartowałem w pierwszej czwórce, niejako testując, czy wszystko będzie w porządku. W tak zimnej wodzie nikt tam nigdy kilometra nie pływał, więc nasz przepływ był pionierski. Louis Pugh, wspominany często w BBC, nie zdołał w (minusowej) wodzie przepłynąć nawet 500 metrów. Nam się wszystkim udało, towarzyszyły temu wielkie emocje. Do teraz pamiętam swoją ekscytację i to, że właściwie nie odczuwałem zimna. Była to moja wyczekiwana chwila. Gdy zanurzyłem głowę i zacząłem płynąć pamiętam piękne, intensywne niebieskie światło po wodą, bijące od lodowców. Teraz też wiem, że płynęło ze mną dłuższy czas stado około 20 pingwinów, ale nie widziałem ich w wodzie, pamiętam tylko jakiś ruch koło mnie. Uspokajała mnie myśl „Leszek jesteś po prostu u siebie”. Mój powrót z hipotermii (32 stopnie po wyjściu z wody, mierzone w uchu środkowym) był łagodny i szybki. Po 20 minutach zacząłem pomagać przy ogrzewaniu innych zawodników. Na pełnię szczęścia trzeba było jednak zaczekać na ostatnią osobę, wychodzącą z wody. Same zawody odbyły się właściwie w ostatnim możliwym momencie. Istniało realne zagrożenie, się nie odbędą się wcale, pogoda była tak zmienna. To była świetna przygoda, którą mogłem przeżyć dzięki 12 latom regularnego, całorocznego pływania w strefie umiarkowanej.

Teraz, niczym rybitwa popielata, wracam na północ.

W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze czas na odwiedzenie jednej wyspy. Padło na Deception Island. To wyspa odmienna niż te, które widzieliśmy do tej pory. To po prostu czynny dalej wulkan, do kaldery którego można wpłynąć statkiem. Podgrzana naturalnie woda oceanu ma 20 stopni, pomimo, że jesteśmy w Antarktyce, plaże są ciepłe, parują, pachnie siarką. Wyspa skrywa jednak ponurą tajemnicę. Aż do 30. lat XX wieku znajdowała się tu duża stacja wielorybnicza. Wieloryby eksploatowano na wielką skalę, doprowadzając te zwierzęta na skraj wyginięcia. W wielkich kotłach wytapiano z nich tłuszcz, a z braku drewna, pod kotłami palono pingwinami. Chciwość i okrucieństwo. Populacje dużych waleni jednak się odradzają. Można zapytać co je uratowało? Niektórzy mówią: ropa naftowa, która zaczęła zastępować tłuszcz wielorybi. Co jednak teraz uratuje nas? W obliczu klęski związanej z wykorzystaniem ropy i innych paliw kopalnych… To wyzwanie, któremu musimy podołać, jeśli nie chcemy zniknąć z tej planety.

Leszek Naziemiec

Leszek Naziemiec – szef organizacji IISA w Polsce (International Ice Swimming Asociation), organizuje międzynarodowe zawody w zimowym pływaniu w Katowicach, które w 2021 r. będą miały rangę mistrzostw świata. Jako pierwszy człowiek po raz pierwszy w historii przepłynął na Spitsbergenie 1 milę. Był zastępcą kierownika wyprawy antarktycznej, podczas której grupa zawodników ścigała się na dystansie 1 km w wodzie o temperaturze minus 1,2 stopnia Celsjusza. Zorganizował pierwszą w historii sztafetę przez Bałtyk do Szwecji. Przygotowuje się do przepływu jeziora Titicaca. Fizjoterapeuta dziecięcy i psycholog, wykładowca AWF Katowice. Mąż, ojciec czwórki dzieci.