DZIKIE ŻYCIE

Szkutnik Mateusz i moja pierwsza łódka

Leszek Naziemiec

Płynąłem Wisłą wpław i poczułem, że powinienem mieć łódź, by żyć bliżej rzeki. „Może zasługuję na jakąś łódkę” – pomyślałem. Poznawanie rzeki z perspektywy pływaka jest bardzo bezpośrednie i piękne, ale to za mało. Pływając łodzią można do woli nacieszyć się widokiem okolicy, wrócić w jakieś ciekawe miejsce, można też łatwo biwakować. Miłe są rozmowy na łódce, w wodzie jest tylko samotność. Ale trzeba posiąść trochę umiejętności, by tą łódką się poruszać, bo można z niej wypaść lub ją zniszczyć. A jak się płynie wpław, to już nie można wpaść do wody! Ideałem jest poruszanie się bez użycia silnika, czyli za pomocą wioseł lub żagla. Dostałem cynk, przepływając obok Solca nad Wisłą, że blisko mieszka dobry szkutnik. 


Szkutnik Mateusz Tabaka. Fot. Andrzej Łada
Szkutnik Mateusz Tabaka. Fot. Andrzej Łada

Była wiosna 2019 roku. Pojechałem do niego, do Basonii, która leży pomiędzy Sandomierzem i Kazimierzem Dolnym. Jest tam parę gospodarstw, sporo tradycyjnych chat, niektóre czekają na swoje drugie życie. Malownicza Lubelszczyzna. Do rzeki, od płotów, jest może 50 metrów. Siadamy na ganku w upalny dzień. Szkutnik to Mateusz Tabaka, ma 34 lata. Siedzi z nami też żona Mateusza – Monika i koledzy pomagający przy budowie i wodowaniu łódek. Pytam się, czy ich tu nie zalewa? Mateusz mówi, że jeszcze nigdy nie zalało ich posesji, ale Basonię tak: jedną część bezpośrednio, a drugą przez podsięki. Można się budować blisko rzeki, ale trzeba wiedzieć gdzie. Przedstawiam się i stawiam od razu sprawę tak: wiem, że chcę być na rzece z rodziną, że będę dużo pływał, ale nie wiem co mi jest potrzebne i on, szkutnik, musi zadecydować, patrząc teraz na mnie. Mogę mu zaufać, sławę na rzece ma wielką, wszyscy go polecają. Pijemy piwo, a ja czekam na werdykt. „Ty potrzebujesz łódkę osiem metrów, mocną, szeroką”. „Czy dam sobie radę z wiosłami i żaglem” – to moje następne pytanie. Mateusz wstaje i mówi: „Chodź, trochę ci pokażę”. Idziemy ciemną ścieżką pośród wysokich drzew i dochodzimy do miejsca, gdzie w zatoczce stoi drewniana łódź płaskodenna, o długości 6 metrów. Jest idealnie wykonana, piękna. Ma smukłą linię, zgrabny cupel, czyli zwieńczenie łodzi z przodu i wręgi tak dokładnie dopasowane, że chyba nie człowiek dokonywał obróbki drewna. Mam stanąć na końcu łodzi i zabrać się za ciężkie dębowe wiosło, które ma jeszcze okucie na spodzie – można się dzięki temu odepchnąć od dna. Napęd na pych. Zagarniam na stojąco wodę i potem mam jeszcze, opierając wiosło o burtę, zrobić taki specjalny ruch, korygujący kierunek, bo wiosłuje się stojąc cały czas tylko z jednej strony. Mówię, że ciężko trochę, a Mateusz na to, że krowy się tak woziło na drugą stronę rzeki, tylko na wiosłach, bo tam były pastwiska. Pomyślałem, że jedno, to je przewieźć przy nurcie, mieliznach i bystrzach, kilkaset metrów, ale jak je tutaj zagonić i zaokrętować, by nie było przy tym wypadku? Okazuje się, że krowy dobrze pływają, jakby coś się stało. Można się nawet chwycić za ogonek i położyć się na wodzie, krowa nas sama przewiezie na drugą stronę. „Umiesz pływać”? – zwracam się do szkutnika. „Jasne, że tak” – odpowiada i ciągnie: „Po 1995 roku właściwie wszystko się skończyło. Nie ma już pastwisk, krów, przewożenia. Ludzie inaczej teraz żyją. Kupują wszystko z marketów, mało jest takiego prawdziwego wiejskiego życia” – mówi. Idziemy z powrotem na ganek, siadamy do herbaty i jest tak: „Leszek, całkiem dobrze wiosłujesz, ale na początek musisz mieć silnik”. Jestem trochę zawiedziony, ale jako stan przejściowy, muszę to zaakceptować. Może być mały i używany tylko w razie potrzeby, bo na tym odcinku Wisła to dzika, zmienna rzeka, a ja nic nie umiem. Moc silnika i sposób używania gazu ma duże znaczenie. Pytam się, czy 6 koni wystarczy? Stanęło na 9 koniach mechanicznych. Pusta drewniana, płaskodenna łódź będzie ważyła 800 kg, więc w razie potrzeby będzie można zrobić jakiś zwrot i uciec z nurtu pchającego na konar lub kamienie, ale absolutnie nie jest potrzebne 40 koni mechanicznych. Nawet silnik o mocy 15 koni mechanicznych jest za duży. Waży za dużo, by go na przykład wyciągać, gdzieś nosić i chować w pojedynkę. Na ośmiu metrach płaskodennej tradycyjnej łodzi swobodnie mogą podróżować dwie rodziny – dzieci się nie nudzą, bo mogą się przemieszczać i organizować różne zajęcia, a ja planuję włóczęgę najpierw tutaj po dorzeczu, ale potem kto wie?

Mateusz buduje łodzie z sosny i modrzewia. Wręgi robi głównie z dębu akacji, choć mówi, że grusza też się nadaje. Same deski, żeby były dobre, muszą być pieczołowicie wybrane. Dużo czasu mu zajęło, za nim znalazł tartak, gdzie odpowiednio tną drewno. Deski muszą poleżeć i wyschnąć. Po jakimś czasie należy je wszystkie przełożyć i dalej suszyć. Kilka miesięcy. Jeśli chce się znaleźć drewno na wręgi, trzeba samemu od listopada, przez zimę, chodzić po lesie i patrzeć na konary czy mają odpowiedni kształt. Konar musi rosnąć „pod wręgę”. Na cupel potrzebny jest potężny pień, dużo większy niż to co widzimy na dziobie łodzi. Istotną częścią łodzi jest pawęż, czyli prostopadłe zakończenie rufy. Musi być solidnie wykonana, bo znosi duże obciążenia. Mateusz mówi mi też, że zrobi „trzecią burtę”. Ja tego nie mogę zrozumieć, ale okazuje się, że tak nazywają się wzmocnienia burt po obu stronach łódki. Samo składanie jednostki pływającej trwa zaledwie siedem dni. Jest to precyzyjna robota. Każdy użyty gwóźdź trzeba owijać sznurkiem konopnym. Konopie w ogóle służą do uszczelniania całej konstrukcji. Konserwacja jest dość prosta – używa się dziegciu i oleju lnianego. Raz w roku, na wiosnę, trzeba łódź zakonserwować. Jeśli użyjemy więcej dziegciu, łódź będzie ciemniejsza, jeśli mniej – jaśniejsza. Pozostaje kwestia żagla. Tradycyjnie używa się ożaglowania rozprzowego, w którym czworokątny żagiel rozpinany jest na drzewcach zwanych rozprzą. Rozprzę mocuje się do masztu w jego dolnej części i biegnie ona skośnie, aż do górnego tylnego rogu żagla. Żagiel zamawia się u żaglomistrza i jeśli będzie z dobrego materiału, to można go używać nawet kilkadziesiąt lat. Sama łódka, kiedy o nią dbamy, może posłużyć lat kilkanaście. Ale czemu nie kupić czegoś z plastiku? Można to oczywiście zrobić, ale tradycyjna łódź ma swoje przewagi. Nie pęknie, gdy wjedziemy na głaz, tylko będzie „pracowała”. Istnieje trochę trudne do opisania poczucie komfortu, gdy przesiadamy się na tradycyjnego „drewniaka”. Łódź jest wyjątkowa, bo zrobiona dla Ciebie, ale przede wszystkim łączy Cię z tradycją życia „na rzece”, która sięga dziesiątego wieku. Wiemy, że Wikingowie pływali w górę naszych rzek, ale mało kto wie, że tradycje słowiańskie też są bardzo mocne. Znamy bardzo podobne do łodzi Wikingów, łodzie Słowian Pomorskich, a w samej Basonii tradycje szkutnicze sięgają czternastego wieku. Dzięki mojemu szkutnikowi już teraz wiem: łódka do ośmiu metrów to pychówka, podobna, ale większa, to bat. Największe były z kolei galary. To tak wielkie konstrukcje, że pływały ze zbożem lub solą tylko w dół rzeki i tam były rozbierane, a ich drewno służyło do budowy domów. Na rozwój tradycji szkutniczej miała wpływ Kolonizacja Olęderska. Chłopi z Fryzji, Niderlandów osiedlali się od XVI wieku nad Wisłą i w Wielkopolsce, by w umiejętny sposób współpracować z rzekami. Budowali domy na usypanych kopczykach, by uniknąć zalania. Wykorzystywali wylewy rzeki, by nawozić swoje pola, dzięki czemu mieli bardzo okazałe plony. Posiadali wolność osobistą, samorząd i odrębność religijną. Byli menonitami. Do Olędrów dołączali Niemcy, Szkoci, Czesi i Węgrzy – takie życie było dla nich atrakcyjne. Piotr Dylewski, człowiek rzeki, żyjący w ujściu Narwi do Wisły opowiadał mi o życiu przy rzece, że można pozwolić nawet na zalanie gospodarstwa. Jak idzie woda, to otwiera się wrota stodoły, by rzeka przepłynęła. Na Dunaju w Austrii na przykład, ludzie dalej są na to przygotowani: pływają sobie wtedy na wiosłowych łódkach i nie potrzebują nowoczesnego sprzętu ratowniczego czy strażackiego. Po prostu żyją z rytmem rzeki.


Właśnie namalowaliśmy nazwę i chrzciliśmy łódź. Fot. David Hod'ak
Właśnie namalowaliśmy nazwę i chrzciliśmy łódź. Fot. David Hod'ak

Teraz przeżywamy pewne odrodzenie szkutnictwa. Mam wrażenie, że jest to jakiś „ruch miejski”. Tradycyjne łodzie cumują w Warszawie, a duży festiwal, na który pływają nowi-tradycyjni flisacy, odbywa się w Toruniu. Mateusz mówi, że łodzie zamawiają też wędkarze, świadomi turyści, stowarzyszenia, po prostu bardzo różni ludzie. Monika Tabaka, żona Mateusza, wylicza, że takich profesjonalnych szkutników jest w Polsce sześciu. Jeśli tak, to jednak mało i zastanawiam się, czy ta tradycja będzie się dalej odradzać. Pamiętajmy, że druga nasza rzeka – Odra, została odcięta w 1945 r. od swojej rzecznej kultury i nie pracują tam tradycyjni szkutnicy.

Piotr Sadurski – archeolog i fotografik, pływający na tradycyjnej pychówce „Bocian,” opowiadał mi, że jest jakiś paradoks w tym odradzaniu się szkutnictwa, bo tak naprawdę, jak wyglądała gospodarka na Wiśle? Spławiało się drewno, sól, różne towary, ale system pracy eksploatował ludzi i zasoby. Europa korzystała z naszej bazy surowcowej. Pieniądze zarobione przez „naszych” kupców nie były dobrze inwestowane i nie służyły do poprawy poziomu życia prostych ludzi. Niekoniecznie Europę trzeba za to winić, że kupowała to, co jej sprzedawano. Świerk po angielsku to „spruce”. Jedna z wykładni etymologicznych mówi, że marynarze angielscy powtarzali po kupcach nadwiślańskich, że to jest drewno „z Prus”.

Jest lato 2020. Trzeba odebrać łódź, ochrzcić ją i zacząć pływać. Będzie się nazywać „Jarzębina”. Jadę z rodziną do Basonii. Krąży nad nami niesamowita ilość komarów, bo niedawno opadła duża woda i miały się okazję rozmnożyć. Za dwa tygodnie będzie ich znowu mniej… Mateusz mówi, że dobrze jest łódkę oglądać na brzegu, przed zwodowaniem, bo na wodzie zawsze się wydaje mała, a na lądzie są lepsze punkty odniesienia i można ocenić dobrze wymiary. Mnie interesuje, czy mój bat będzie dzielny i czy nie pójdzie na dno. Szkutnik się śmieje, że nigdy nie wiadomo, raz mu jedna od razu poszła na dno. My robimy wielkie oczy, ale tłumaczy nam, że zawsze robi się próby i patrzy ile nabierze wody. Trochę na początku musi nabrać, potem się wszystko samo dopasuje i będzie dobrze. Basończyk jest z zawodu stolarzem, szkutnictwa się uczył od wujków i stryjków, a pierwszą pychówkę zrobił razem z kolegą z sąsiednich Wałowic. Teraz jego dzieła pływają po całej Polsce, jedna łódź pływała nawet we Francji. Plan jest taki: najpierw wodowanie (przy pomocy chyba połowy mężczyzn ze wsi), potem pływanie po okolicy i spanie na piaszczystej wyspie koło Józefowa nad Wisłą. Odcinek rzeki od ujścia Sanu do Puław i dalej, aż do nieszczęsnych Kozienic, gdzie rzeka jest zdewastowana przez podpiętrzający próg, uchodzi za najpiękniejszy na całej rzece. Dla mnie dalsze odcinki też są piękne – ujście Narwi i dalej w dół, aż do Bałtyku. 


Piotr Kielar instruuje załogę, łódka „Tabakiera”. Fot. Artur Kubica
Piotr Kielar instruuje załogę, łódka „Tabakiera”. Fot. Artur Kubica

My będziemy teraz pływać przez Małopolski Przełom Wisły. Żegluje się miedzy wzgórzami, wysokimi rzecznymi klifami, często otwierającymi się na daleki horyzont. Jest szeroko, nawet do jednego kilometra. Czasami trudno znaleźć główny nurt. Rzeka ma charakter warkoczowy – nurty się splatają, rozchodzą i zwodzą żeglarza. Jeśli się z góry napłynie na mieliznę, to można mieć kłopot z wypchnięciem łodzi – prąd dociska ją do piasku. Jeśli płynie się w górę rzeki i na coś najedzie – jest łatwiej. Najgorsze są kamienne ostrogi i rozmyte podłużne opaski – pozostałości dawnej regulacji rzeki. Na to nie wolno się nadziać. Istnieje paradoks takiej turystyki: na razie, myślę, że etyczne jest takie minimalistyczne biwakowanie na bezludnych wyspach. My przez wiele dni nie będziemy używać żadnych środków czyszczących – myjemy się po prostu pływając we miarę czystej, tutaj, rzece. Bardzo pilnujemy, by nie pozostawić żadnego śladu, ale jeśli nagle setka ludzi wpadnie na ten sam pomysł, to zaczniemy rozjeżdżać rzekę. Może będzie można odwiedzać rzekę tylko w listopadzie? „Trudno żyć w harmonii z przyrodą. Może się po prostu nie da” – tak wtedy pomyślałem. Pytałem się o te sprawy Mateusza. Mówił, że sami wożą mąkę do młyna, sami pieką chleb i starają się żyć po staremu w rytmie cyklu przyrody. Ale to nie jest dominująca tendencja na wsi.

Pierwszą lekcję na wyspie dostaliśmy właściwie od razu. Obudziliśmy się w naszym raju, a tu łódź zamiast na wodzie, stoi w połowie na brzegu, bo woda w nocy opadła o 40 cm. Trzeba używać dźwigni i podnosić dziób, trzeba podkopywać łódź, by ja wypchnąć na wodę. Takiego błędu już więcej nie popełnimy…

Płyniemy w dół rzeki do Kazimierza, by zabrać w podróż drugą rodzinę. Po drodze bierzemy na pokład Janka Nowaka z Solca, który pomoże nam w nawigacji i opowie więcej o rzece. Ma ze sobą sonar – teraz nawigacja staje się mniej nerwowa. Okazuje się, że są tu głębie ponad dziesięciometrowe. Janek mówi, by pływać po ciemnej wodzie, tam jest głębiej, patrzeć, gdzie płyną patyki – to będzie główny nurt. Mamy też pływać na czerwone i zielone tyczki – pracuje tu wytyczny. Co jakiś czas oznacza główny nurt i większe przeszkody. Ja jednak widzę, że czasem po prostu nie ma oznaczeń. Może ktoś ukradł tyczki? Czasem wygląda na to, że są zamienione kolory znaczenia, coś jest po prostu nie tak. Może wytyczanie szlaku odbywa się zbyt rzadko, a może nie ma takiej potrzeby, bo tu nikt nie pływa. W Kazimierzu spotykamy Piotra Kielara. To reżyser, zakochany w tradycyjnym żeglowaniu po Wiśle. Potrafi przepłynąć na samym żaglu pod prąd kilkadziesiąt kilometrów z Kazimierza do Sandomierza. Umawiamy się na pierwszą lekcję obsługi wiosła pychowego i żagla. Piotr mówi, że muszę najpierw dużo pływać na wiośle, potem dopiero dołączyć żagiel. Sam pływa na bacie, który jest istnym cudem sztuki szkutniczej. Jest to łódź modrzewiowa, dłuższa od mojej, smuklejsza i nazywa się „Tabakiera”. Robota Mateusza. Piotr z gracją i bez wysiłku to halsuje, to robi zwroty przed portem rzecznym i w porcie, oczywiście nie ma silnika, a jeszcze swobodnie z nami rozmawia, choć widać tu mocne, zmienne prądy, bystrza i kamienie. Podejmujemy z brzegu druga rodzinę i wyruszamy dalej. Jest z nami kilkumiesięczne niemowlę. Jak rozwiązać kwestie bezpieczeństwa? Wszyscy mamy kamizelki i boje pływackie. Przywiązujemy do nogi dziecka taką bojkę. Jeśli wypadnie, to będziemy widzieć dokładnie gdzie jest. Oprócz umiejętności pływackich i doświadczenia pływania wpław w rzece, trzeba dokładnie ustalić i najlepiej przetrenować różne warianty dopływania do brzegu lub do łodzi i wchodzenia na łódkę. Moim zdaniem dzieci siedmioletnie powinny mieć już podstawowe umiejętności pływackie: pływać krótkie odcinki na brzuchu, plecach, umieć skakać do wody, kłaść się na nurcie i nurkować. Jeśli tego nie umieją, nie powinny wchodzić na jednostkę pływającą. Siedmiolatek to już dziecko szkolne, coraz bardziej samodzielne. Wcześniej czy później znajdzie się nad wodą lub w wodzie. Jest jeszcze jedna ważna umiejętność – trzeba nauczyć dzieci umiejętności uspokojenia się i wyciszenia w wodzie. Narastająca panika, w trudniejszej sytuacji, może prowadzić do złych decyzji, ale żeby uczyć dzieci spokoju – sami musimy się tego najpierw nauczyć.

Pływamy, pływamy. Skład załogi się zmienia, po jednej wyprawie rozpoczyna się druga, kiedy tylko pozwala na to czas. Nabieramy większej wprawy i pewności. Dla mnie najpiękniejszym miesiącem na rzece jest listopad. Pusto, spokojnie, dużo ptaków i mgła. Pytam się Piotra Kielara, czy można pływać w takiej gęstej mgle. Mówi, że mogę wrzucić na sznurku torbę z Ikei do wody i będzie to moja dryfkotwa. Sama poprowadzi statek pomiędzy mieliznami i kamieniami. Decydujemy się więc na pływanie we mgle.

Leszek Naziemiec