Czytając „Moby Dicka”
W 2018 r. płynąłem na Antarktydę, by wziąć udział w wyprawie sportowej. Potrzebowałem na długą lotniczą i potem morską tułaczkę, jakiejś lektury. Akurat tak się złożyło, że Państwowy Instytut Wydawniczy wznowił „Moby Dicka” Hermana Melville’a, w przekładzie Bronisława Zielińskiego. Była to idealna okazja do nadrobienia zaniedbanej lektury. Płynąłem w czasie, gdy na Dalekim Południu zaczynała się wiosna, idealna pora do obserwowania dużych waleni.
Otwierając książkę, czytelnik ma od razu poczucie obcowania z dziełem niezwykłym. Zaczyna się od wielu stron wypisów ze starych ksiąg. Wszystko tutaj odnosi się do wielorybów: krótsze i dłuższe teksty, aforyzmy, fragmenty wierszy i opracowań badawczych. Można to przeczytać, lub częściowo pominąć, by kiedyś znowu do tego wrócić. Odwieczne dociekania na temat istoty lewiatana. Właściwa lektura zaczyna się od opowieści młodego chłopaka, który każe się nazywać Izmaelem. W oryginale czytamy: „Call me Ishmael”, w przekładzie: „Imię moje: Izmael”. Takie rozwiązanie znakomitego tłumacza jest tutaj akurat wątpliwe, ale o tym będzie w dalszej części tekstu. Izmael zaciąga się na statek wielorybniczy z braku lepszego zajęcia, jak twierdzi i powoli wdraża się w obowiązki wielorybnika. Poznajemy bardzo zróżnicowaną załogę, by końcu ujrzeć kapitana Ahaba, który obwieszcza, że ma do wyrównania rachunki z jednym, konkretnym białym wielorybem, który pozbawił go kiedyś nogi, ale także czegoś więcej… Teraz odbędzie się wielkie polowanie. Od razu czujemy, że będzie to bitwa ostateczna i po niewielu stronach lektury zyskujemy pewność, że czytamy coś na kształt greckiej tragedii. Tutaj, w ciekawej wersji, którą możemy zatytułować: „Z przyrodą nie wygrasz”.
W jednej warstwie jest to dobra książka przygodowa. Takiej właśnie książki poszukiwałem na wyprawę. Ukazała się w 1851 r., gdy wielorybnictwo było ogromnym przemysłem, dostarczającym przede wszystkim tłuszczu, używanego do produkcji świec, paliwa do lamp ulicznych, mydła, smarów, fiszbinów i ambry. Wieloryby zaspokajały wiele ludzkich potrzeb. Był to więc wielki biznes i koło zamachowe cywilizacji. Wielorybnictwo zaczęło wygasać wraz z początkiem eksploatacji paliw kopalnych. Z książki dowiadujemy się szczegółowo, jak wygląda polowanie na duże walenie, nabywamy wiedzę geograficzną i przyrodniczą, ale nie jest to nużące. Doskonałe przygody są opowiedziane z dużym humorem. Sam Herman Melville pływał na statkach wielorybniczych, miał więc informacje z pierwszej ręki. Do ssaka trzeba było podpłynąć na małej szalupie i ugodzić go harpunami, do których dowiązane były liny. Cała akcja była zawsze wielce niebezpieczna. Holowanie, zranienie, zabicie i oporządzenie wielkiego zwierzęcia to według autora wielka i zacna sztuka. Tutaj właśnie zaczyna się mój problem z tą książką. Przez dziesiątki stron musimy czytać o uśmiercaniu na raty tych dużych ssaków. Mamy dokładne opisy cierpienia i agonii zwierząt. Jęki i ryki, potoki krwi, rozpłatane ciała zestawiane czasami jakby humorystycznie ze scenami biblijnymi. Chore wnętrzności, psujące się mięso, ropa, bezwzględnie traktowane samice w ciąży. Sceny z piekła Dantego nie robią takiego wrażenia, ponieważ w tym przypadku „umówiliśmy się”, że to jednak bajka. Jednorazowo można było upolować jednego wieloryba. Co, jeśli wpływamy w całą grupę? Możemy je ranić specjalnymi harpunami do których przytroczone są jakieś bale drewna, które uniemożliwią zwierzętom sprawne poruszanie się. Część z nich będzie potem złowiona, cześć będzie po prostu powoli umierać. Czy narrator (najczęściej sympatyczny Izmael) ma jakąś refleksję na temat tej rzezi? Nie. Uderza w fachowe lub podniosłe tony. Jakby było jeszcze mało, narrator tłumaczy genezę wizji piekła w ludzkich religiach. Uważa on, że piekło wymyślili ludzie cierpiący na niestrawność. W doskonałym fragmencie poucza, że gdy jemy źle lub się głodzimy, to cierpimy wtedy podczas snu i stwarzamy te absurdalne wizje. Tutaj się w pełni zgadzam.
Tak się złożyło, że miałem okazję gościć w audycji radiowej profesora Pawła Jędrzejkę, wybitnego specjalistę od literatury amerykańskiej dziewiętnastego wieku. Zapytany przeze mnie literaturoznawca-amerykanista, powiedział, że to tylko kwestia wrażliwości w tamtych czasach. Na morzu masowo ginęli wielorybnicy, więc czemu się przejmować losem zwierząt? Więcej ginęło ludzi na morzu, niż w armii. Pomyślałem, że może jest to celowy, przewrotny, zabieg autora, by wielorybnictwo zdyskredytować? Ale nie widać takich sygnałów. Zastanawiające jest, że narrator w prosty i uczciwy sposób mówi w książce o tuczeniu gęsi, którym puchną wątroby. Tak powstaje fois gras – przysmak bezwzględnych ludzi. Ocenia tę praktykę jako bezlitosne traktowanie zwierząt, zasługujące na surową karę. Kolejne opisy systematycznego uśmiercania zwierząt tak mnie zniechęciły, że płynąc przez Cieśninę Drake’a, wrzuciłem książkę na dno bagażu i postanowiłem, że lepiej spędzić czas na obserwacji petreli, albatrosów i wielorybów, których w obecnych czasach prawie nikt już nie zabija. Do niechlubnych wyjątków należy Japonia, Norwegia i Rosja. Norwegia tępi te zwierzęta systematycznie, Japonia i Rosja w mniejszych ilościach. Zawsze miałem taką myśl, że od kontaktu z delfinami i większymi waleniami rozpoczyna się budzenie naszej wrażliwości na otaczający świat. Są przecież wielkie, piękne i mądre. Podobne do nas… Łatwiej je kochać niż np. pająki. Ale może się myliłem. Książkę przywiozłem jednak z powrotem do Polski i doczytałem do końca.
Na statku pracują ludzie pochodzący z odległych od siebie miejsc. Posiadają odmienne zwyczaje i wierzenia. Pamiętamy, że książka ukazała się w przededniu zniesienia niewolnictwa i wątki abolicjonistyczne są tutaj wspaniale dyskutowane. Bardzo nowocześnie, co wcale nie jest oczywiste w połowie dziewiętnastego wieku. Może najsympatyczniejsza jest postać „dzikusa” Queequega, co nie oznacza, że jest on naiwny. To postać mistyczna. Jest on ponadto przedstawicielem „kultury dzielenia się”, charakterystycznej dla tzw. ludów pierwotnych. Stratyfikacja ludzi na statku wielorybniczym jest jednak bardzo podobna do spotykanej obecnie. Miejsce kolorowych jest na dole. Na współczesnych luksusowych wycieczkowcach, w pralniach i maszynowniach, za niskie stawki i często kilkanaście godzin na dobę pracują obywatele krajów z południowo-wschodniej Azji. Np. na statku należącym do firmy Disney, w kuchni pracują Chińczycy, których czas pracy wynosi 16 godzin na dobę. Średni personel pochodzi z trochę „lepszych” krajów i tak dalej. Armator należy zwykle do rasy panów.
Urzekł mnie w „Moby Dicku” rozdział pt. „Ryba przytrzymana i ryba wolna”. Istniało skomplikowane prawo wielorybnicze określające kiedy „ryba” staje się własnością danego kapitana. Jeśli marynarz wbije żelazo w ciało i ma szansę wyciągnąć zwierzę na pokład, wtedy nie ma wątpliwości – jest to ryba przytrzymana. Ale co jeśli się urwie i kawałek odpłynie? Czy ranne zwierzę może przejąć inny statek wielorybniczy? A jeśli kaszalot wywróci szalupę myśliwych i muszą się ratować, ale ssak ma już wbity proporzec i ciągnie liny danego kapitana? Narrator idzie dalej: w Anglii wszystkie „ryby” należą do króla i co wtedy, jeśli w jego imieniu ktoś położy rękę na zdobyczy w porcie? Może przejąć „rybę” i tak się czasem działo. I dalej: car wbił harpun w Polskę, więc to już ryba przytrzymana i może robić z nią co chce? Czy Polska może się urwać i być wolna? Kogo to obchodzi? Idźmy dalej i pomyślmy o prawie własności tu i teraz. Partia w danej chwili u steru, kładzie rękę na lasy i rzeki. W dodatku w naszym imieniu. To po prostu ryba przytrzymana. Można ją eksploatować ku chwale ojczyzny.
Wróćmy do postaci Izmaela. Możecie nazwać mnie Izmael, czyli jestem wyrzutkiem. W Biblii czytamy, że niewolnica Hagar urodziła pierworodnego syna Abrahamowi imieniem Izmael. Ale potem urodził się jeszcze Izaak, syn prawowitej małżonki, Sary. Izmael i jego matka zostali wygnani i musieli radzić sobie sami, ale jakoś przeżyli. W dalszym ciągu tej historii Izmaela nie napędza zemsta. Bóg się umawia na różne rzeczy ze swoim ludem, ale nie z wszystkimi ludźmi. Izmael zostaje sam. Melville też był trochę wyrzutkiem. Szanowany, dobry ojciec Melville’a zbankrutował i młody, przyszły pisarz, musiał szukać szczęścia na morzu. W co mamy wierzyć, gdy czujemy się samotni na środku morza? Melville być może nie znajduje ukojenia w wyznawanym przez swoją rodzinę kalwinizmie. My jako czytelnicy ponownie roztrząsamy sprawę Izmaela. Profesor Paweł Jędrzejko powiedział mi w radiu, że Melville dochodzi do wniosku, że to ocean jest bogiem. Odrzuca predestynującego boga kalwinistów. Czy dla nas bogiem też mógłby być ocean lub kosmos? To chrześcijaństwo chciało nas wynieść ponad przyrodę, zbawić nas od praw natury. Czy teraz mamy w tej przyrodzie widzieć boga i w tym bogu się rozpłynąć? Czy nie potrzebujemy takiego konstruktu?
Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na rozmach, uniwersalną tematykę, wspaniały styl i aktualność książki. Jakby nowoczesność rozpoczęła się w Ameryce dużo wcześniej niż gdzie indziej. Tę książkę można czytać zapewne pod każdą szerokością geograficzną. Warto przeczekać, jeśli dopadnie nas niewielka niestrawność podczas lektury i podążać jednak dalej. Jak to dobrze, że mamy jeszcze uniwersalnego Josepha Conrada. Musiałem o nim wspomnieć! Dla mnie pisarza przygodowego, także podejmującego najważniejsze wątki kultury. Pytającego co jest dobrem, a co złem. Pisarza, który pisał właśnie w opozycji do Hermana Melville’a.
Leszek Naziemiec