DZIKIE ŻYCIE

Powrót marzenia

Leszek Naziemiec

Gdy byłem nastolatkiem i mieszkałem na Śląsku, chodziłem na kąpielisko „Fala”. Znajdowało się ono w największym parku aglomeracji. Zdarzało się, że pływałem z kolegami późnym wieczorem, już po zamknięciu obiektu, a potem, zamiast iść do domu, nocowaliśmy na dachu restauracji. Stamtąd rozpościerał się widok na baseny, platformy do skoków, park, i co najważniejsze, na duże i zupełne niebrzydkie, pomalowane całe na biało, „Osiedle Tysiąclecia”. Wyobrażałem sobie wtedy, że nocuję w Rio de Janeiro lub São Paulo i z brzegu oceanu oglądam miejską zabudowę.

Kąpielisko lata temu zamieniło się w ruinę, ale marzenie o wizycie w Rio, co jakiś czas poddawałem pieczołowitej renowacji. Moja świadomość przez lata też się zmieniała i tym co mnie najbardziej interesowało obecnie, była flora i fauna „Miasta w lesie”, wzajemne przenikanie się przyrody i siedlisk człowieka, na słynnym z bioróżnorodności wybrzeżu. W końcu trafiła mi się okazja, by polecieć do Brazylii i przepłynąć wpław całe wybrzeże miejskie.

Copacabana. Fot. Adrian Uciński
Copacabana. Fot. Adrian Uciński

Moją miłością jest właśnie pływanie, najlepiej w dzikich wodach. Minimalistyczne, jeśli chodzi o sprzęt, z elementami improwizacji, przy zachowaniu jednak niezbędnych środków ostrożności. Istnieją klasyczne przeprawy pływackie, takie jak pokonywanie Kanału Angielskiego czy Cieśniny Gibraltarskiej. Takie miejsca monopolizują organizacje, które chcą posiadać wyłączne prawa do przeprowadzania pływaków przez akwen. Jak łatwo się domyślić, kosztuje to niemało. Ale jest wiele plusów tej sytuacji. Prawdopodobnie dobiorą one odpowiednią pogodę, dobrą trasę i będzie można liczyć na profesjonalną pomoc w razie wypadku. Czas na mecie, będzie czasem oficjalnym i może rekordowym. Nie wszyscy jednak płyniemy po rekord, ponieważ być może nie mamy wystarczających umiejętności lub motywacji do takich wyczynów. Możemy jednak dowolnie wytyczać nieklasyczne trasy, całkowicie według własnego uznania. W takim przypadku musimy sami zadbać o dobry „kontakt” w miejscu przeprawy. Znaleźć kogoś, kto będzie rozumiał pracę pływów i prądów, przewidzi dobrze kierunek wiatru i przede wszystkim będzie osobą godną zaufania. Oczywiście powinien dysponować odpowiednią łódką, której użyjemy do asekuracji. Moim kapitanem w Rio stał się lokalny przyrodnik Vicente Klonowski, realizujący projekty związane z ochroną środowiska.

Z Polski poleciałem razem z ratownikiem wodnym i kierownikiem izby przyjęć w Szpitalu Miejskim w Sosnowcu, Adrianem Ucińskim. Adrian pomagał mi już ratowniczo przy sztafetowej przeprawie przez Bałtyk z Polski do Szwecji w 2015 i 2016 r. Zadaniem ratownika jest szybka reakcja w kryzysowej sytuacji. Na szczęście rekiny pływają bardziej na północ, w okolicy Recife, a meduzy mają zwyczaj przypływać do Rio dopiero w styczniu. Zawsze istnieje jednak ryzyko, choć niewielkie, że nastąpi przypadkowe omdlenie lub kontakt ze stworzeniem morskim zakończy się wstrząsem anafilaktycznym. Gdy nic specjalnego się nie dzieje, ratownik rzuca do wody bidon na sznurku, dzięki któremu można się nieco zregenerować podczas trasy. Ponadto komunikuje się, by udzielić wskazówek dotyczących trasy przeprawy.

Zaplanowałem, że przepłynę wybrzeże miejskie zaczynając od ikonicznej góry – Głowy Cukru i będę podążał w kierunku południowym wzdłuż Copacabany i potem Ipanemy, w odległości kilkuset metrów od brzegu. Jeśli warunki będą sprzyjały, chciałem płynąć dalej na południe, w kierunku mniej znanych zatok, gdzie przyroda ma jeszcze więcej do powiedzenia. Przygotowałem się na pływanie około 30 kilometrów. Etap treningu mógłby stać się opowieścią samą w sobie. Ponieważ 15 lipca przeprowadziłem się do wsi Kołczewo na wyspie Wolin, mogłem trenować w zasadzie tylko w wodach otwartych. Najbliższa publiczna pływalnia znajduje się bowiem 60 kilometrów na południe w Goleniowie, do Świnoujścia jest bliżej tylko na mapie, bo trzeba się przeprawiać promem, do którego są długie kolejki. Jednak właśnie tego chciałem. Pływać 6 razy w tygodniu w morzu lub w jeziorze, gdyby morska fala była za duża. Szczególnie zapamiętałem sobie treningi w październiku. Woda już chłodna i czasem ciężko było się zmobilizować do dłuższego treningu, szczególnie, że wolny czas miałem gdy było już ciemno.

Przeprawa w Rio została zaplanowana na początek listopada, czyli na południowoamerykańską wiosnę. Chciałem uniknąć upałów i tłumu turystów.

Dlaczego morze?

Dlaczego chcę mieszkać nad morzem? Dlaczego strefa przybrzeżna jest dla mnie ważna? Unikam celowo słowa ocean, ponieważ mieszkańcy strefy „oceanicznej” zwrócili mi uwagę, że to słowo jest nieco pretensjonalne. Zwykle prowokacyjnie odpowiadałem, że cywilizacje związane z morzem rozkwitają, a te zamknięte śródlądowo degenerują.

Morze ma potężną siłę, nie możemy go kontrolować. Morze to często żywioł triumfujący, pomimo że staramy się je zniszczyć. Tak jak niszczymy rzeki i jeziora. Rzeki kontratakują, ale to pewnie morze zada ostateczny cios. Na plaży morskiej stajemy w obliczu tajemnicy. Nie wiemy, kto wychynie z otmętu i jaką nowinę nam przyniesie. Wieloryb? Żeglarz z odległego archipelagu? A może duża fala zabierze nas razem z całą plażą? Nie miałem takiego mocnego sąsiada na Śląsku, mogłem się zamknąć pośród kilku ulic i nie zwracać uwagi na przyrodę wokół mnie. Przyroda nie miała takiego silnego głosu, a ja tego głosu potrzebowałem.

Po przylocie do Brazylii od razu pobiegłem, by zanurzyć się w wodzie. Na Copacabanie. Pogoda była zła. Silny wiatr i wysoka fala o dużej sile kinetycznej. Pomimo mojego doświadczenia, zlekceważyłem żywioł i dałem się zaskoczyć. Nie zdążyłem się wbić w pierwszą falę i ta przybiła mnie do dna, w ten sposób, że omal nie zwichnąłem stawu ramiennego. Straciłem parę gogli pływackich i bolało mnie ramię. Zaliczyłem tzw. beton! Powtórzyłem dokładnie mój pierwszy kontakt z Oceanem Spokojnym w Peru. Pogoda miała być zła przez kolejne 4 dni. Poprawa miała nastąpić w piątek, a morze powinno być stosunkowo spokojne w sobotę. Był to ostatni możliwy dzień na przeprawę, bo w niedzielę po południu trzeba było zacząć wracać do Polski. Był za to czas, by obejrzeć wielki ogród natury, z ostronosami, ptakami, których śpiewu nie rozpoznaję i pazurkowcami mico. Kapitan Vicente zabrał nas do lasu, w którym jako przyrodnik, pokazywał owoce, które można zjeść, i te których lepiej nie dotykać. Opowiadał także o projektach, które udało mu się zrealizować w trakcie kilkudziesięciu lat.

Woda w morzu miała 21-22 stopnie, czyli tyle co Bałtyk latem. W środku brazylijskiego lata woda ma tu tylko 16 stopni, ze względu na okresową obecność chłodnego prądu. Pomimo tego, w Rio przy plażach pływa wiele osób. Kluby sportowe, będące jednocześnie szkółkami pływackimi na Copacabanie i Czerwonej Plaży zrzeszają około dwustu pływaków. Widziałem dzieci może siedmioletnie, które uczyły się pływać z „makaronami” za linią przyboju. Grupkę instruowali trenerzy pływający na supach. U nas nad morzem jest to niewyobrażalne. Większość dorosłych i wszystkie dzieci pływały w samych strojach kąpielowych, bez użycia kombinezonów neoprenowych.

Czas na przeprawę

W czwartek zmieniła się prognoza pogody. W piątek i w sobotę miało przestać padać, ale wiatr miał wiać z siłą 15 węzłów z południowego-wschodu. To sporo. Vicente powiedział, że fala będzie odbijać się od przybrzeżnych skał, powracać i nakładać się na te pędzące w odwrotnym kierunku. Nastąpi chaotyczny rozkołys. Chciałem i musiałem jednak wystartować.

Zmieniliśmy kierunek trasy i postanowiliśmy zacząć przy dwóch wykorzystywanych do nawigacji wzgórzach: Ponto dois Irmãos. Następnie trasa została wytyczona wzdłuż plaż: Vidigal, Ipanema, Copacabana, Czerwonej i dalej przy Głowie Cukru. Po minięciu Głowy Cukru, gdyby pogoda była zła, można skręcić do zatoki Guanabara i skończyć na plaży Urca, która leży blisko centrum Rio. Jeśli pogoda byłaby dobra można przeciąć zatokę i popłynąć w kierunku plaż następnego miasta – Niterói. W przypadku pierwszym przepłynąłbym 15 kilometrów, zliczając proste odcinki, w drugim przypadku tyle, ile wytrzyma organizm. Na szczęście, patrząc na prognozę żeglarską, dokładnie w Punkcie Dwóch Braci okazało się, że rankiem wiatr będzie wiał z prędkością 5 do 8 węzłów, więc całkiem w porządku. Poza tym mogę dotrzeć do plaży Urca przed odpływem wyciągającym na otwarte morze, który ma się zacząć dopiero o godzinie 13. Trzeba wyobrazić sobie jak działają pływy na zatoki z wąskim wejściem. Przypływ wpycha tam dużo wody i gdy zacznie się odpływ, u wejścia do zatoki powstają naprawdę silne wysysające prądy.

W piątek wieczorem pojechaliśmy z ratownikiem Adrianem spać w niewielkim jachcie „Aurora” w zatoce Guanabara, by o 4 rano wyruszyć na miejsce startu. Nad ranem miał dotrzeć do nas też drugi żeglarz Nikola Schreier. Na łódce będą asekurować mnie 3 osoby.

Dopływamy do Głowy Cukru. Fot. Adrian Uciński
Dopływamy do Głowy Cukru. Fot. Adrian Uciński

Spałem bardzo dobrze. Obudziłem się właściwie dopiero w miejscu startu i pomyślałem, że już wygrałem, bo na pewno wskoczę do wody i będę płynął. Tyle popłynę, ile da mi morze. Byłem nastawiony nie tyle na wyczyn, ile na przeżywanie obecności w wyjątkowym miejscu. Nadszedł czas smarowania. Zwykle w chłodnej wodzie smaruje się lanoliną, tutaj postanowiłem pomieszać krem z filtrem UV z maścią na odparzenia pieluszkowe. To był strzał w dziesiątkę. Tam gdzie było dużo maści dla niemowląt – skóra po przeprawie wyglądała najlepiej. Wskoczyłem i popłynąłem. Większość pływaków mówi, że potrzebują 500-1000 m, by wpaść w rytm. Ze mną było tak samo. Widziałem, że będzie rozkołys i nie frustrowałem się tym. Wzdłuż plaż Ipanema i Copacabana płynęło mi się całkiem dobrze. Momentami przechodziłem na grzbiet lub żabkę, by się pośmiać (ha, ha, ha, ja tu płynę) i popatrzeć na słynną górę Corcovado lub inne piękne miejsce. Kłopoty miałem przy skale Arpoador i gdy zacząłem płynąć wzdłuż Głowy Cukru. Rozkołys był nieprzyjemny. Wiedziałem, że nie są to bardzo długie odcinki i trzeba je przetrzymać. Dzięki temu, że pływałem dzień za dniem w bałtyckim przyboju, byłem przyzwyczajony do bujania. Tylko nie piłem i nie jadłem, by nie obciążać żołądka. Padła decyzja, że okrążamy Głowę Cukru i płyniemy w głąb zatoki, bo morze jest wzburzone. Do odpływu zostało jeszcze półtora godziny, więc powinienem zdążyć. Jednak okazało się, że obecny jest już niezbyt silny prąd wsteczny. Spowodował on, że odcinek dwóch kilometrów płynąłem około półtorej godziny. To było frustrujące, bo pomyślałem, że w każdej chwili prąd może przybrać na sile i nie dopłynę do ładnej plaży Urca, tylko skończę na mało atrakcyjnej skale. Na dodatek w tej okolicy pływa dużo statków, a to nie będzie przyjemne dla pływaka. Gdy zostało mi ostatnie 500 metrów, wiedziałem, że muszę dać z siebie wszystko, by przeskoczyć ten ostatni odcinek.

Udało się i stanąłem na brzegu. Mój czas pokonania trasy to 5 godzin i 45 minut. Po drodze nie dotknąłem jachtu ani nie uzyskałem pomocy poza rzuconym bidonem. Realnie przepłynąłem 18 kilometrów. Trasa, którą pokonałem należy do najpiękniejszych na świecie, więc pomyślałem, że mam wiele szczęścia, że mogę tego wszystkiego doświadczać. Woda poza zatoką jest dosyć czysta, niestety blisko centrum miasta staje się mętna. W ostatnim czasie zmieniła się firma zarządzająca wodami miejskimi. Podobno ma zająć się oczyszczaniem rzek wpływających do zatoki i jakość wody się podniesie. Podczas pływania towarzyszyła mi przez pewien czas spora płaszczka. Byłem już w zatoce Guanabara, więc musiałem się najpierw przyjrzeć, czy jest to zwierzę, czy duża plastikowa torba, ponieważ niestety tam pływają też śmieci.

Kapitan Vicente opowiada

Chciałbym wrócić jeszcze do Vicente Klonowskiego, kapitana jachtu asekurującego. Mieliśmy sporo czasu, by porozmawiać i skonfrontować to, co dzieje się w przyrodzie polskiej, z tym co dzieje się Brazylii. Świadomi jesteśmy skali wylesiania Amazonii, ale zwykle nie wiemy, że wycinka dotyczy też Lasu Atlantyckiego i zagrożona jest przyroda całego wybrzeża. Przytaczam fragment listu, który otrzymałem od Vicenta. Daje on wgląd w skalę problemów brazylijskich.

Leszek Naziemiec

Od Copacabany do Głowy Cukru. Fot. Adrian Uciński
Od Copacabany do Głowy Cukru. Fot. Adrian Uciński

List Vicentego

Urodziłem się w mieście Rio de Janeiro w 1954 r. Dzieciństwo i młodość spędziłem w Macaé w stanie Rio de Janeiro, zanim odkryto ropę naftową w Campos i basenach przedsolnych. Od 1973 do 1977 r. w czasie dyktatury wojskowej studiowałem architekturę. Należałem do ruchu studenckiego na rzecz przywrócenia demokracji, więc wyrzucono mnie ze studiów na ostatnim roku. Przez następne kilka lat utrzymywałem się z rybołówstwa i poświęciłem sztuce snycerskiej, pod wpływem mojej mamy Marii Klonowskiej, malarki. Przykładem dla mnie był ojciec, Tadeusz Klonowski (Polak), który bardzo kochał przyrodę oraz Franz Kragberg – rzeźbiarz i przyrodnik.

W tym okresie miasto Macaé przeżywało nieuporządkowany rozwój i właśnie wtedy zaangażowałem się w walkę ekologów w obronie lasów Restinga, namorzynów, przybrzeżnych lagun i archipelagu. W tym samym czasie zacząłem podróżować z plecakiem, obserwując problemy środowiskowe w pozostałej części kraju i szukając rozwiązań, by żyć prosto i znajdować naturalne alternatywy. Miałem pewne doświadczenia z życiem w alternatywnych społecznościach wiejskich i zacząłem mieszkać w górach Sana, małej wiosce w dystrykcie Macaé. Razem ze znajomymi kupiliśmy nieruchomość w górach. Było to miejsce odizolowane od wszystkiego i bez dostępu do dróg, gdzie z trudem udawało nam się wypracować środki do życia. Pod koniec 1978 r. pojechałem autostopem wzdłuż wybrzeża na północ Brazylii, docierając na wyspę Marajó, u ujścia wielkiej Amazonki, gdzie zafascynował mnie sposób życia tradycyjnych rybaków i ludność nadrzeczna. W 1979 r. przejechałem autostopem przez kraj do stanu Acre, gdzie przez całe miesiące odbywałem samotnie długie podróże pieszo przez rozległy las, z plecakiem i hamakiem. Umożliwiło mi to poznawanie prawdziwego humanizmu ludów leśnych: zbieraczy kauczuku i ludności rdzennej. Solidaryzowałem się z ludźmi walczącymi i sam walczyłem w obronie lasu. Działo się to w okresie przed zamordowaniem Chico Mendesa, amazońskiego chłopa walczącego o zachowanie przyrody i bardziej racjonalne gospodarowanie gruntami.

Podczas jednej z tych długich samotnych wędrówek przez dżunglę szedłem odcinkiem między górnymi dopływami rzeki Purus, docierając do wiosek Extrema, Indian Manxineris i Jaminauas, w górnym biegu rzeki Yaco. W latach 1988-1991 realizowałem kolejny projekt, tym razem bardziej rozbudowany, skupiający się na tradycyjnych populacjach rybackich i obronie ekosystemów namorzynowych. Wyruszyłem w samotną wyprawę kajakową wzdłuż wybrzeża Brazylii, wypływając z Natalu (RN) do południowej granicy lasów namorzynowych na Atlantyku w Lagunie (SC), starając się zrozumieć różne relacje między rybakami a lasami namorzynowymi, broniąc ochrony ekosystemu w celu zagwarantowania produkcji ryb. Podczas tej wyprawy udało mi się zarejestrować i udokumentować bogatą wiedzę drobnych rybaków na brazylijskim wybrzeżu. W latach 1991-1993 przeniosłem się do gminy Lima Duarte w stanie Minas, aby pisać sprawozdania z wyprawy kajakowej i wraz z żoną zacząłem pracować w południowo-wschodniej części Minas, by wygenerować jakieś dochody. Kiedy rodzi się mój pierwszy syn Tauá, udaje mi się pisać o wyprawie kajakowej i publikować w magazynach ekologicznych.

Vicente Klonowski. Fot. Adrian Uciński
Vicente Klonowski. Fot. Adrian Uciński

W latach 1996-1999 ponownie się żenię i przeprowadzam na północ Brazylii, na północ od stanu Paraíba, do Barra de Mamanguape, małej wioski rybackiej. Moja żona, Danielle Paludo, pracuje jako oceanografka dla IBAMA (Brazylijski Instytut Środowiska) i „Projeto Peixe Boi Marinho”, zajmując się ochroną zagrożonego ssaka – manata. Moją rolą było ponowne zalesianie zdegradowanych obszarów namorzynowych, generowanie dochodów i organizowanie drobnych rybaków pod patronatem MAB-Unesco i Reserva da Biosphere da Mata Atlântica. Wraz z publikacjami naukowymi, w latach 1999-2009 przeniosłem się na południowe wybrzeże stanu Sao Paulo, do miasta Iguape, gdzie współpracowałem z IBAMA przy ochronie morskich wysp, wdrażając ESEC Tupiniquins, nieciągłej jednostki ochrony mórz. Oprócz tego, że zostałem kapitanem statku, uczestniczyłem w całej logistyce i pracach terenowych związanych z obrączkowaniem ptaków morskich, żółwi morskich i sygnalizacją wysp morskich. Wspieram badania naukowe wraz z oceanografką i zarazem moją żoną Danielle Paludo. W tamtych latach brałem również udział w projekcie „Meros do Brasil” (atlantycki granik goliat), zagrożonej rybie, a w latach 2006-2009 jako wolontariusz uczestniczyłem w pracach repopulacji na południowym wybrzeżu Brazylii wymarłego przez wiele lat ptaka ibisa szkarłatnego. Publikuję również w czasopiśmie naukowym.

W 2009 r. przeprowadziłem się z żoną i synem Erikiem na wyspę Florianópolis na południu kraju i podczas przeprowadzki podróżowałem tratwą z bawełnianymi żaglami, bez kabiny, przez 15 dni (typowy środek transportu używany przez rybaków na północnym wschodzie Brazylii), z Iguape (SP) do Florianópolis (SC). W Florianópolis szkoliłem się jako kapitan-amator w celu odbywania długich przepraw oceanicznych, oraz w innych zaawansowanych kategoriach żeglarstwa profesjonalnego. W 2013 r. ponownie przeprowadziłem się do Macaé i zostałem zaproszony do pracy w Departamencie Środowiska jako doradca. W latach 2013-2014 zajmowałem się zarządzaniem obszarami przybrzeżnymi i morskimi. Gmina ma bogate złoża ropy naftowej, ale celowo udostępnia niewiele zasobów i przyczyniając się w pewnym do rozwoju ochrony mórz. Pracuję jeszcze z zespołem z Parque Municipal do Atalaia, jednostką zajmującą się ochroną Lasu Atlantyckiego. W 2019 r. przechodzę na emeryturę i ponownie zaczynam więcej żeglować z planami dokończenia relacji z moich podróży. Napędza mnie marzenie  o lepszej Brazylii dla wszystkich. Moje zainteresowanie sposobem życia tradycyjnych ludów polega przede wszystkim na zbliżeniu się do tego, co najpiękniejsze w prostocie i istocie człowieka oraz dodaniu do tego rzeczywistych modeli zrównoważonego wykorzystania zasobów naturalnych. Zacząłem podróżować i sprawdzać te wartości w czasach, gdy słowo zrównoważenie jeszcze nie było używane. Mieszkałem z rybakami z wyspy Marajó, z wybrzeża Maranhão i z prawie całego wybrzeża Brazylii. Uczyłem się od drobnych farmerów na wschód od Rio de Janeiro, Mato Grosso i w znacznej części północno-wschodniej Brazylii, zbieraczy kauczuku w stanie Acre i rdzennych mieszkańców Amazonii, prowadziłem obserwacje nawet w paśmie górskim Andów. To był mój prawdziwy uniwersytet.

Podczas przepraw, zawsze odbywanych pieszo, starałem się dokumentować wartości oraz mądrość i etykę w obcowaniu z naturą. W ten sposób mogłem zweryfikować kruchość tych bardziej odizolowanych tradycyjnych populacji na kontynencie południowoamerykańskim. Z wielkim smutkiem mogłem oglądać błędne ścieżki rozwoju w regionach, gdzie panowało bezprawie, gdzie niszczenie lasów związane z zawłaszczaniem ziemi zaczynało ustępować miejsca katastrofie. Widziałem, jak pojawienie się nowych technologii, takich jak telewizja i świat drogiej i niedostępnej konsumpcji, zmieniło te małe populacje ludzkie. Rolnictwo i hodowla na dużą skalę, a także rybołówstwo przemysłowe to działania, które wywierają największy wpływ na środowisko, pochłaniając nasze lasy i przekształcając morza w pustynie życia oraz wyczerpując zasoby potrzebne przetrwania ludów tradycyjnych i pierwotnych. Nieuporządkowany rozwój dużych i małych miast, zły podział ziemi, dekompozycja tradycyjnej struktury wiejskiej. Zasady wprowadzane w celu ochrony środowiska nie nadążają za nowymi technologiami chwytania ryb, które z dnia na dzień zwiększają możliwości, sięgając coraz większych głębokości i coraz bardziej odległych obszarów. Zysk jest najważniejszy i zwykle jest błędnie usprawiedliwiony czy to w produkcji rybnej, czy w rolnictwie. Taka koncepcja jest skrajnie samolubna, wspierana przez nieracjonalne rządy, takie jak ten, który właśnie mieliśmy. Nie przyznają one prawa przyszłym pokoleniom nie do dzikiego życia. Aby szukać innej drogi, musimy zmienić koncepcje nastawione na bogacenia się nielicznych i musimy chronić zdrowie planety, które stanowi bogactwo dla wszystkich. Być może jest to jeden ze sposobów stawienia czoła obecnemu kryzysowi środowiskowemu.

Zdrowie oceanów zależy od kondycji źródeł zasilających nasze rzeki, lasów deszczowych, lasów łęgowych, lasów namorzynowych, całej różnorodności biologicznej, formacji koralowych, ponieważ już wiemy, że wszystko jest połączone w jednym organizm planetarny. Potrzebny jest więc duży projekt społeczny i środowiskowy. Zainwestować należy w studia i badania, aby ustalić limity połowów, chronić zagrożone gatunki, tworząc więcej obszarów ochronnych na morzu, terenów z zakazem wydobywania surowców i obszarów wyłączonych z połowów. W ostatnich latach zmniejszono liczbę miejsc pracy w projektach ochrony zagrożonych gatunków, a także nieliczne jednostki morskie, które już powstały, z powodu braku pieniędzy i personelu. Jednostki te miały najlepsze wyniki w kraju. Demontaż został przeprowadzony przez samobójczego władcę! Aby zbudować kolejną ścieżkę rozwoju w naszym kraju, wciąż musimy dbać o wysokiej jakości edukację dla wszystkich, walczyć z ubóstwem i poprawić dystrybucję dochodów. Potrzebna jest sprawiedliwość społeczna z przejrzystymi rządami. Chroń pierwotne populacje i kultury ludzkie, doceniaj drobnych producentów wiejskich, zwłaszcza tych, którzy wybierają uprawy ekologiczne, twórz bardziej chronione obszary leśne, wspieraj prywatne rezerwaty i odtwarzaj jak najwięcej obszarów zdegradowanych! Może jeszcze nie jest za późno, żeby kraj poszedł w tym kierunku?

Vicente Klonowski – przyrodnik, podróżnik, kapitan jachtu, działacz na rzecz zrównoważonego rozwoju Brazylii.