DZIKIE ŻYCIE

Ochrona przyrody w czasach chaosu – część 2

Andrzej Jermaczek

Tekst ten jest drugą częścią zaadaptowanego na potrzeby druku cyklu felietonów publikowanych na profilu autora na Facebooku. Dotyczą one różnych zagadnień, jednak łączy je refleksja nad stanem współczesnej ochrony przyrody i jej perspektywami w czasach rosnącego chaosu. Pierwsza część ukazała się w numerze 5/2023 „Dzikiego Życia”.

Róbmy, ale myślmy!

Przez wiele lat moim ulubionym zawołaniem było: „róbmy, nie ma co myśleć!”. Kierowanie się intuicją i zdobywanie doświadczeń „w praniu” sprawdzało się w czasach powszechnego entuzjazmu, w warunkach niewielkiej organizacji społecznej zajmującej się ochroną przyrody. Wiele udało się zrobić przedkładając konkretne działanie nad czekanie, aż będziemy wiedzieć więcej, a najlepiej wszystko. Nie obeszło się bez błędów, ale w tej skali i tamtych warunkach, dawało się je „ręcznie” korygować, a przede wszystkim się na nich uczyć.

Okazało się jednak, że „moje” hasło zrobiło oszałamiającą karierę. Zaczęli stosować je wszyscy wokół – ministrowie, premierzy i prezydenci, rządzący największymi państwami, decydujący o losach świata, nie mówiąc o ochronie przyrody. Nie trzeba już sprawdzać, szukać w literaturze, pytać ekspertów, wystarczy czuć, że tak jak zrobię, napiszę, wygłoszę, będzie najlepiej. Szczególnie w ostatnich latach narastającego chaosu, pod wpływem pandemii Covid19, wojny w Ukrainie, kryzysu klimatycznego, miejsce myślenia w kategoriach stopniowego porządkowania „świata” i jego naprawy, zajęło myślenie o tym, jak przetrwać i przygotować się na jeszcze większy chaos. A w takich warunkach spokojna, oparta na racjonalnych przesłankach refleksja ustępuje działaniom pod wpływem impulsu i intuicji.

Ale czy intuicja jest taka zła? Przecież działania intuicyjne też opierają się na logice. Tzw. zdrowy rozsądek to także logiczna ocena sytuacji, tyle że bez uświadomionego powoływania się na formalne reguły, których przecież podświadomie przestrzegamy! Tyle że stosujemy je odruchowo, nie formułując ich i nie zastanawiając się nad nimi. Może więc kierowanie się intuicją nie musi wykluczać racjonalności? W ten sposób przecież oddychamy, poruszamy się, ale także np. rozpoznajemy srokę. Wszyscy, nawet przedszkolaki potrafią rozpoznać srokę. Ale ilu z nas, nawet wytrawnych ornitologów, potrafi świadomie opisać jakie części ciała ma białe, a jakie czarne? Ja nie potrafię.

Zależności w przyrodzie rzadko bywają proste, a sama „dzika przyroda” z definicji jest nieprzewidywalna. Może stąd trudniej się do niej przykłada prosta naukowa logika niż intuicja i doświadczenie. Nauka nie opisze szczegółowo kilku tysięcy procesów zachodzących w lesie, w którym żyje kilka tysięcy gatunków, na które oddziałuje w różny sposób kilka tysięcy czynników, a oddziaływania te są zmienne w czasie i przestrzeni, zależne od innych i tym samym nieprzewidywalne. A w każdym kawałku lasu wszystko przebiega nieco inaczej. Nie da się zamówić do tego algorytmu. Widziałem wiele torfowisk regenerujących się po zbudowaniu kilku prostych zastawek piętrzących wodę, w lokalizacjach wskazanych intuicyjnie przez kogoś, kto kilkadziesiąt lat się tym zajmował. Widziałem też suche rowy i wyschnięty torf, w miejscach gdzie szeroko zakrojone działania ochronne oparto na przygotowanych za setki tysięcy złotych modelach hydrologicznych.

Tyle że intuicja bazuje na subiektywnym doświadczeniu jednostki. Jeśli to doświadczenie kogoś wykształconego i naprawdę od lat „praktykującego” ochronę przyrody lub wąski jej wycinek i w tym zakresie się wypowiadającego, to pięknie. Jednak co, jeśli doświadczenia życiowe jednostki podejmującej kluczowe dla ochrony przyrody decyzje są diametralnie inne albo komuś wydaje się, że je ma? Jeśli intuicja podpowiada mu, że najlepszą metodą ochrony lasu jest utrzymanie jego „dobrego stanu sanitarnego”, a najlepszym sposobem ochrony populacji zwierząt jest „regulacja” za pomocą strzelby? Albo, że jedynym kryterium wszystkich decyzji jest interes partii (nie mówiąc o moim własnym) lub „wola boża”?

Dobry lekarz też często bazuje na intuicji i subiektywnym doświadczeniu. Dlatego ten doświadczony jest z reguły lepszy niż początkujący. Ale jest wykształconym i zweryfikowanym przez praktykę lekarzem, a co ważniejsze, w każdej chwili, zapytany np. przez sąd, musi umieć uzasadnić dlaczego zastosował taką a nie inną terapię. Podobnie jest z budowniczymi mostów, kapitanami okrętów i kierowcami autobusów – nawet jeśli działają intuicyjnie – muszą się opierać na prawie budowlanym, przepisach żeglugowych czy kodeksie drogowym, bo prędzej czy później zostaną z tego rozliczeni.

Także zajmując się ochroną przyrody czy choćby „tylko” się o niej wypowiadając, musimy opierać się na wypracowanych przez naukę zasadach, a one opisane są wyczerpująco w podręcznikach ochrony przyrody i dotyczących jej artykułach naukowych. Nie w zasadach hodowli lasu, poradnikach łowieckich, gazetach czy biblii. Mówić, pisać i decydować o ochronie przyrody powinni ludzie kompetentni, specjalistycznie wykształceni, w poczuciu szacunku dla nauki i logiki. Innej drogi nie ma i nie będzie. Nie wyklucza to używania intuicji, od niej nie uciekniemy, jednak tylko wtedy, kiedy wypływa z wykształcenia i doświadczenia w dziedzinie, w jakiej się wypowiadamy.

Pożegnanie z Belle Époque

Belle Époque (Piękna Epoka), obejmująca lata między końcem Drugiego Cesarstwa Francji w 1870 r., a początkiem pierwszej wojny światowej, do dziś postrzegana jest jako okres powszechnego optymizmu, wzrastającego dobrobytu oraz pozytywistycznego postępu. Także krajobrazy z tamtego okresu, a przynajmniej ich nasze wyobrażenia, przetrwały w zbiorowej świadomości jako niemal rajski ideał przyrody. Niezmierzone połacie podmokłych łąk z pasącymi się krowami, nad nimi czajki, rycyki i kuliki, kwietne murawy i tatrzańskie hale ze stadami owiec, „knieje” pełne głuszców, pocięte miedzami pola z kąkolem i przepióreczką. Sielskie opisy, obrazy, a w przypadku najstarszych z nas, także opowiadania naszych dziadków i pradziadków, utkwiły nam w głowach jako idylla, którą koniecznie trzeba utrzymać lub przywrócić. Zresztą jeszcze gdzieniegdzie idylla ta przetrwała do całkiem niedawna, wystarczy sięgnąć do pamięci lub archiwum albo poczytać teksty Andrzeja Stasiuka z podróży do różnych krajów tzw. Europy Środkowowschodniej.

Tyle że ten krajobraz i przyrodę kształtowała ciężka praca dziesiątków milionów ludzi zamieszkujących ówczesne wsie. Kosili podmokłe łąki, grabili i wynosili na plecach siano, pędzili na odległe pastwiska krowy, na każdym wolnym skrawku wypasali owce i kozy, zbierali chrust i grabili ściółkę w lasach. Tak żyli, bo takie było wtedy życie, taki sposób użytkowania ziemi, wynikający z tamtych stosunków społecznych, tradycji, technologii, ale przede wszystkim, z powszechnej biedy.

Sielskie krajobrazy z Belle Époque zanikają, bo znika ubogi, dysponujący prymitywną techniką i niewielkimi środkami, ale także oczekiwaniami ekonomicznymi, mieszkaniec wsi. Fot. Andrzej Jermaczek
Sielskie krajobrazy z Belle Époque zanikają, bo znika ubogi, dysponujący prymitywną techniką i niewielkimi środkami, ale także oczekiwaniami ekonomicznymi, mieszkaniec wsi. Fot. Andrzej Jermaczek

Dziś chcielibyśmy utrzymać te krajobrazy i ich fragmenty, nazywamy je chronionymi siedliskami przyrodniczymi, bo zanikają, a z nimi giną liczne zasiedlające je gatunki roślin, ptaków czy motyli. Giną, bo wyginął zasadniczy czynnik je kształtujący – ubogi, dysponujący tylko prymitywną techniką i niewielkimi środkami, ale także oczekiwaniami ekonomicznymi, mieszkaniec wsi.

Nie da się naprawdę skutecznie zatrzymać czasu i przywrócić Belle Époque z jej krajobrazami, gatunkami i klimatem, bo nie da się utworzyć rezerwatu dawnego „wieśniaka”, człowieka z bagien, piachów, bezdroży i rozpadających się chat. Od lat podejmujemy próby naśladowania na wielkich obszarach zanikających ekosystemów dawnych sposobów gospodarowania. Jednak wykaszanie kosą spalinową tego, co kiedyś kosił kosiarz czy budowa wymyślnych urządzeń jak kosiarki na ratrakach upowszechnione na bagnach Biebrzy, to tylko średnio udane protezy. Nie da się, nawet jeśli opatentujemy i wyprodukujemy kolejną specjalną maszynę, na dużą skalę przywrócić grabienia ściółki w borach chrobotkowych. Nie da się „za pieniądze” wypasać owcami kilku tysięcy hektarów muraw kserotermicznych czy kosić dziesiątków tysięcy torfowisk. Próbujemy to robić, ale najczęściej kiedy kończą się środki projektu czy program dotacji, albo umiera człowiek, który to koordynował, kończy się ochrona.

Jeśli naprawdę chcemy zachować w miarę reprezentatywne resztki dawnych ekosystemów, musimy skupić się na najcenniejszych, a w ramach ich ochrony tworzyć trwałe mechanizmy, które będą funkcjonować niezależnie od tego, kto jest przy władzy i na co akurat są dotacje.

Dlatego tak istotne jest tworzenie rezerwatów i parków narodowych, gdzie ochrona czynna wpisana jest w statutowe cele i realizowana w ramach planów ochrony. To w nich powinny się znaleźć wszystkie najcenniejsze fragmenty przyrody wymagające działań ochronnych. W imieniu społeczeństwa powinna je prowadzić administracja ochrony przyrody.

Szansą jest także zaangażowanie społeczne w czynną ochronę i przywracanie lub utrzymanie dawnych sposobów gospodarowania. Dlaczego modne obecnie i angażujące tysiące ludzi rekonstrukcje historyczne, muszą się skupiać na bitwach i wszelkiej martyrologii? Mogłyby przecież dotyczyć dawnych form użytkowania gruntów. Jeśli kogoś bawi chodzenie w sukmanie – niech chodzi w niej za stadem żywych owiec na murawie lub kosi kosą podmokłą łąkę. Tworzenie takich systemów wymaga trwałych struktur organizacyjnych, sprawnie funkcjonujących nie w rzeczywistości wirtualnej, lecz w świecie realnym, a z tym jakby ostatnio gorzej. Jeśli coraz liczniejszych obserwatorów ptaków, którzy wypasionymi terenówkami zjadą nad Biebrzę, żeby zobaczyć ostatniego kulika, nie da się wcześniej przekonać, że do jego przetrwania konieczne jest ich zaangażowanie w ochronę przyrody, niewiele da się zrobić dla kulika, a także innych gatunków.

Nowe kryzysy uświadamiają nam jeszcze jeden aspekt współczesnej „czynnej ochrony”. Robimy to w bogatych państwach Europy, „bo kto bogatemu zabroni?”. Realizacja naszych „celów ochrony” to np. tysiące hektolitrów ropy, którą gdzieś tam, kosztem środowiska innych kontynentów, trzeba wydobyć, a potem przywieźć i przetworzyć. Stać nas, przynajmniej na razie, żeby ją kupić, podobnie jak zakupić maszyny i narzędzia, zatrudnić lub zachęcić ekonomicznie ludzi, którzy to będą robić. Ale w dobie wszechogarniających kryzysów legitymacja społeczna dla tego typu prowadzonych na dużą skalę działań może się skończyć szybciej niż się nam wydaje.

No i systemy dotacji, także tych „na ochronę przyrody”, szybko prowadzą do schematyzacji działań, a w końcu do patologii. Pozyskiwana w ramach ochrony cennych łąk biomasa bardzo często gnije na hałdach, bo nie opłaca się jej wykorzystanie ani transport, albo po prostu w pobliżu brak technologii do jej przerobu. W sąsiedztwie „chronionych” łąk zalegają całe hektary rozkładających się balotów. Widywałem też torfowiska upstrzone kupami zgrabionej biomasy, bo nie wystarczyło już środków, czasu, energii czy chęci na ich uprzątnięcie. Naprawdę skuteczny system ochrony półnaturalnych łąk czy pastwisk musi być powiązany z uwarunkowanym ekonomicznie i społecznie wykorzystaniem biomasy, przynajmniej częściowo niezależnym od dotacji.

Niezależnie od naszych nostalgii, chęci i zaangażowania, krajobrazy rodem z końca XIX wieku na większą skalę już nie powrócą. Ale mamy je szanse zachować w formie żywych skansenów, przede wszystkim na obszarach objętych formami ochrony przyrody. Może to być 100, 1000, 10000 czy więcej hektarów ginących siedlisk, ale tak naprawdę tylko tyle, na ile będzie stać i utrzymywaniem ilu będą zainteresowane przyszłe społeczeństwa, a przede wszystkim lokalne wspólnoty. To jakie będą i czy istniejąca w realnym świecie dzika i półdzika przyroda będzie im do czegoś potrzebna, pokaże przyszłość. Ale to czy w ogóle przyroda ta przetrwa, zależy trochę od nas, żyjących tu i teraz.

Pochwała „nicnierobienia”

Podobno Napoleon stosował zasadę, zgodnie z którą większość problemów rozwiązuje się sama, bez naszego udziału. Wystarczy poczekać i ostatecznie zająć się tylko tymi, które się jednak same nie rozwiązały. Wydaje się, że w czasach chaosu, kiedy dla wielu z nas perspektywiczne planowanie i porządkowanie rzeczywistości traci sens, kiedy nie wiemy co robić i czy cokolwiek robić warto, opisana strategia jawi się jako kusząca i warta refleksji, także w odniesieniu do ochrony przyrody.

Z opisanego wcześniej, postrzeganego z nostalgią przełomu wieku XIX i XX przejęliśmy pojmowanie przyrody jako niezbyt rozgarniętej, co siłą rzeczy zmusza do jej ciągłego kształtowania i poprawiania, utrzymywania, regulowania, dokarmiania, sadzenia, podlewania i pilnowania czy równo rośnie. Do dziś powszechnie znane i praktykowane są przekonania, że las zginie bez leśnika, a „zwierzyna” zdegeneruje się i wymrze bez myśliwych. Ale także wśród przyrodników spora część zdaje się święcie wierzyć, że przyroda nie poradzi sobie bez przyrodników i to my powinniśmy nad nią czuwać i ją kształtować, powoli i pracowicie zmierzając do stanu, jaki wyobrażamy sobie jako idealny.

Z tego myślenia wywodzi się między innymi pojęcie właściwego stanu ochrony, do którego, jak do obrazka z idyllicznej bajki, powinniśmy zmierzać. Temu celowi służy cały system ocen stanu chronionych siedlisk przyrodniczych i gatunków objętych siecią Natura 2000, bazujący na setkach wskaźników, dla których uczeni przewidzieli wartości decydujące o zakwalifikowaniu płatu ekosystemu czy lokalnej populacji gatunku do trzech mitycznych stanów – złego, niezadowalającego lub właściwego. Na oko wygląda to świetnie i profesjonalnie, ale jeśli zagłębimy się bardziej w temat, okazuje się, iż w wielu miejscach nasz wyśniony i wymarzony stan właściwy jest po prostu nieosiągalny. I to niekoniecznie dlatego, że przekształciliśmy środowisko czy skąpimy środków na jego naprawę. Po prostu są miejsca, w których przyroda nie chce zmieścić się w naszych tabelkach, nie dorasta do naszych wskaźników, bo po prostu… tak ma. Odpowiedniego udziału wskaźnikowych dla siedliska gatunków runa nie da się osiągnąć – bo akurat tu i teraz nie będą rosnąć, choćbyśmy je posadzili i codziennie podlewali.

O tym, że czasem nawet większość płatów czy stanowisk „przedmiotu ochrony”, w taki czy inny sposób nie wpasowuje się w przewidziane dla nich rubryki, wie każdy kto próbował zajmować się ich monitoringiem. A ocena to przecież dopiero wstęp do ochrony – na jej podstawie trzeba zaplanować „zabiegi ochronne”. Najprościej jeśli mamy jakieś „gatunki inwazyjne” w runie albo sosnę w drzewostanie grądu, można je usunąć i mamy poczucie dobrze wykonanej pracy. Ale jakie działania podjąć żeby szybko poprawić wskaźnik „gatunki charakterystyczne runa”? Co począć jeśli drzewa nie chcą obumierać i „martwego drewna” będzie ciągle „za mało”?

A ze zwierzętami, które skaczą, biegają, pływają i fruwają, i to przeważnie tam gdzie same chcą, bywa jeszcze gorzej. W Parku Narodowym Ujście Warty, jednym z głównych zadań angażujących administrację jest wyłapywanie wizonów (norek amerykańskich) i szopów praczy, które zagrażają gniazdującym tam ptakom niszcząc ich lęgi. To logiczne, więc wyłapuje się je w odpowiednie pułapki, a potem uśmierca. Tyle, że… migracja spoza Parku po niedługim czasie wypełnia powstające luki i praca Syzyfa zaczyna się od nowa.

Wydaje się, że w ochronie przyrody i w różnych dziedzinach na nią wpływających, często działamy nie dlatego, że mamy świetny plan i wiemy co po kolei robić, ale dlatego, że nie potrafimy przyznać się, że właściwie nie wiemy co robić lub, co gorsza, że w danej sytuacji nie da się podjąć żadnych rozsądnych działań. Szczególnie trudno nam to przyznać pod presją – rozliczenia projektu, odbioru dokumentacji, wykonania planu, kompleksowej kontroli, osiągnięcia wyniku finansowego czy efektu ekologicznego.

Ochrona przyrody to praca dla przyszłości, jej efekty często zobaczymy już nie my, ale przyszłe pokolenia. Tymczasem coraz trudniej tę przyszłość, a w niej nasz cel, sobie wyobrazić. Coraz bardziej prawdopodobne jest, że wiele naszych wyobrażeń o przyrodzie, które miały być wieczne – „docelowe składy gatunkowe”, „charakterystyczne zestawy gatunków” i ich zasięgi, już za kilkanaście lat przestanie być aktualnych z uwagi na zmiany klimatyczne.

Może więc naprawdę lepiej, zamiast robić byle co, bo musimy coś zrobić, czasem nie robić nic? A zaoszczędzoną energię poświęcić na doskonalenie prawa i egzekwowanie jego przestrzegania? Może np. retencję i walkę z suszą pozostawić bobrom? Zamiast tworzyć kolejne programy i projekty, budować zbiorniki, im i tylko im zostawić decyzje co, gdzie i jak zretencjonować? A przede wszystkim zapewnić bezkarność – za miliony topione w regulację i utrzymanie wód i na nie kończące się odszkodowania, wykupywać na rzecz skarbu państwa grunty na których plany bobrów kolidują z ludzkimi?

„Nicnierobienie” bardzo często ma też uzasadnienie ekonomiczne. Co najmniej kilkanaście procent lasów to grunty, na których gospodarka leśna jest deficytowa – koszty pozyskania drewna i powtórnego zalesienia powierzchni oraz administrowania nią są ujemne. Gdyby zrezygnować z „gospodarowania” na nich – wynik ekonomiczny Lasów Państwowych nie byłby wcale gorszy. Analogiczny mechanizm dotyczy cieków, których „utrzymanie” i „remonty”, wykonywane za milionowe kwoty, bardzo często „chronią” kilkaset m2 prywatnych gruntów ornych, które rzeka mogłaby „zabrać”. Więc kierując się racjonalnymi przesłankami ekonomicznymi można by tego wszystkiego nie robić. I nie robiłby tego nikt kto miałby za to zapłacić z własnej kieszeni. Sprywatyzowane rolnictwo dawno wycofało się z nierentownych gruntów i deficytowych przedsięwzięć. Lasy i wody są w większości wspólne, i to bardzo dobrze, niech tak zostanie – tyle, że wspólna kieszeń jest zwykle dziurawa.

Kategoryczny nakaz robienia czegokolwiek, nawet jeśli to nieracjonalne, wynika też z właściwości naszego mózgu – zakorzenionej głęboko potrzeby porządkowania wszystkiego i działającej jak afrodyzjak, bo dającej poczucie wartości i sprawczości, władzy nad przestrzenią. Dobrowolne oddanie przyrodzie tej władzy – nad lasami, wodami czy choćby naszym trawnikiem, jest po prostu niezgodne z naszą „naturą”.

Wydaje się jednak, że wszelkie nasze (i ich) chcenia i niechcenia, polegną wkrótce pod presją ekonomii i zmian klimatycznych i już całkiem bliska przyszłość wymusi na nas skupienie na biernej ochronie przyrody i przeznaczenie jak największych powierzchni na obszary, w których funkcjonowanie nie będziemy się zupełnie wtrącać, decyzje pozostawiając klimatowi i bobrom. Może więc już dziś – urzędnicy i urzędniczki, leśnicy i leśniczki, przyrodnicy i przyrodniczki – zamiast kombinować, co by tu jeszcze spieprzyć, spokojnie wypić kawę i zastanowić się co, gdzie i jak oddać przyrodzie?

Wszystko oddzielnie

W poszukiwaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie „jak funkcjonuje świat?” wymyślono dwie zasadnicze metody poznawcze. Pierwsza to holizm, według którego wszelkie zjawiska tworzą układy całościowe, podlegające swoistym prawidłowościom, których nie można wyjaśnić na podstawie wiedzy o prawidłowościach rządzących ich składnikami. Druga, przeciwstawna, to redukcjonizm, przyjmujący, że własności złożonego układu można opisać badając zachowanie jego części.

Sposoby opisu rzeczywistości przekładają się na inne formy ludzkiej aktywności, a więc dotyczą także ochrony przyrody. W drugiej połowie ubiegłego wieku powszechniejsze wydawało się w niej podejście holistyczne, dziś niepodzielnie wydaje się królować redukcjonizm. Planując ochronę przyrody, coraz rzadziej myśli się o niej jako o całości – o ekosystemach, biocenozach, zachodzących w nich zależnościach, procesach i powiązaniach wszystkiego ze wszystkim. Utrwalającym się w szybkim tempie trendem jest odrębne traktowanie ochrony każdego zagrożonego gatunku czy obiektu, każdego odcinka rzeki, fragmentu lasu, skutkujące iluzją, że planując niezależnie ochronę różnych, pojedynczych, wyizolowanych z otoczenia elementów można je wszystkie chronić skutecznie. Takie podejście generuje z jednej strony upraszczanie ochrony przyrody i sprowadzanie jej do prostych, technicznych schematów działania, z drugiej strony te proste działania każe zapisywać w rozbudowanych w sposób monstrualny dokumentach.

Wisła zawsze płynęła i płynie jak i gdzie chce, i tak zostanie – myślenie o jej „ujarzmieniu” to klasyczny przykład rojeń nierealizowalnych, o których najlepiej po prostu zapomnieć. Fot. Andrzej Jermaczek
Wisła zawsze płynęła i płynie jak i gdzie chce, i tak zostanie – myślenie o jej „ujarzmieniu” to klasyczny przykład rojeń nierealizowalnych, o których najlepiej po prostu zapomnieć. Fot. Andrzej Jermaczek

Klasycznym przykładem jest system tworzenia planów zadań ochronnych obszarów Natura 2000, gdzie do każdego z przedmiotów ochrony, choć często występujących w tym samym miejscu, w tej samej rzece czy fragmencie łąki, odnosi się odrębne zadanie. Prosty zapis, możliwy do ujęcia w dwóch zdaniach, jeśli wynika z potrzeby ochrony wielu różnych elementów przyrody w wielu miejscach, rozrasta się do rozmiarów gigantycznej tabeli.

Problem postrzegania „wszystkiego oddzielnie” nie dotyczy zresztą tylko planowania ochrony obszarów Natura 2000. Jeśli rezerwat przyrody przecina ruchliwa droga nie wchodząca w jego obszar, na której masowo giną płazy, lub graniczy z lasami intensywnie użytkowanymi gospodarczo, których wycinka tworzy z rezerwatu izolowaną wyspę starodrzewiu, to w przygotowywanym dla niego planie ochrony, w oparciu o obowiązujące prawo, nie da się zapisać działań czy ograniczeń odnoszących się do nich. Jeśli rezerwatowi grozi inwazja obcego gatunku rośliny, jej zwalczanie można zaplanować tylko w jego granicach, kilka metrów dalej już nie.

Takie podejście upraszcza pojmowanie funkcjonowania przyrody, a jej ochronę sprowadza do prostych zabiegów z zakresu ogrodnictwa, hodowli lub eliminacji pojedynczych gatunków, „przebudowy” drzewostanów. Autorzy różnych regionalnych i krajowych planów i strategii skoncentrowani na jednym gatunku, a czasem na jednej jego populacji, formułują działania tak, jak gdyby wszystko w przyrodzie należało podporządkować ich ochronie. Nawet jeśli postulaty te są słuszne, uzasadnione naukowo, a ich realizacja jest niezbędna dla skutecznej ochrony, to jako dotyczące jednego tylko, choćby bardzo charyzmatycznego i silnie zagrożonego, gatunku, mają zwykle niewielką siłę przebicia. Ponadto wskazania, dotyczące często tych samych obszarów, bywają rozbieżne. Oczekiwać można, lekko tylko przerysowując, że dla ochrony łąki trzęślicowej i powiązanych z nią gatunków, np. kulika wielkiego, derkacza, modraszka nausitousa, orlika krzykliwego, poczwarówki zwężonej i innych, przez specjalistów od ich ochrony, sformułowane zostaną odrębne, wykluczające się zalecenia dla jej użytkownika. I wszystko to będzie zapisane w opracowanych zgodnie z przyjętą metodyką i szeroko konsultowanych planach i strategiach.

Doskonałym przykładem skutków jakie niesie redukcjonistyczne podejście do przyrody i jej ochrony stanowi kontekst ostatniej katastrofy na Odrze i tego co dzieje się po niej. Wątków jest tu wiele, więc spójrzmy tylko na kilka.

Na każdy zrzut ścieków do cieku potrzebne jest pozwolenie odpowiednich organów. Udzielając pozwoleń setkom różnych podmiotów, nikt nigdy nie podjął próby kompleksowej oceny ich skumulowanego oddziaływania na ekosystem rzeki stanowiącej ostateczny odbiornik. Nie podjęto nawet próby zebrania w jednym miejscu danych kto, gdzie, ile i czego wpuszcza, a także ile czego wnoszą poszczególne dopływy, nie mówiąc już o tym jakie to może mieć skutki w powiązaniu z wahaniami wielkości przepływu, oddziaływaniami fizycznymi (podgrzaniem wód) i biologicznymi. Takich skumulowanych analiz praktycznie nie ma do dziś, bo niby kto i dla kogo miałby je robić?

Dla każdej, nawet niewielkiej rzeki, nie mówiąc o Odrze, prowadzony jest monitoring fizycznej, chemicznej i biologicznej jakości wód. Regularnie pobierane są dziesiątki prób wody, a ich szczegółowa analiza zasila bazy danych, służy do generowania raportów, sprawozdań, wykresów i mapek. Zajmują się tym dziesiątki wysoko wykwalifikowanych specjalistów, pracujących na drogim, coraz bardziej profesjonalnym, sprzęcie. Wiedza potrzebna do skutecznej ochrony rzeki istnieje i jest dostępna, ale nikt nie próbował i nadal nie próbuje jej wykorzystać.

Wzdłuż Odry leży kilkadziesiąt obszarów Natura 2000. Dla każdego z nich, na zlecenie Regionalnych Dyrekcji Ochrony Środowiska, opracowano plan zadań ochronnych. Jedną z głównych części planu jest analiza zagrożeń, a głównym jego zadaniem jest wskazanie sposobów ich ograniczenia lub eliminacji. Czy naprawdę w żadnej z obszernych dokumentacji tych planów nie wskazano zasolenia i zanieczyszczenia wód jako znaczącego zagrożenia, jeśli już nie dla całego ekosystemu, bo ten kontekst nikogo nie obchodzi, to dla któregoś spośród kilkudziesięciu chronionych w rzece i jej dolinie gatunków stanowiących przedmioty ochrony? Prawdopodobnie wskazano, ale na jakimś etapie zapis rozmyto, zmiękczono, uznano, że przeciwdziałania „nie leżą w kompetencjach” i zapomniano.

Bo oprócz atomizacji przyrody równie groźnym zjawiskiem jest atomizacja i wynikający z niej chaos kompetencyjny organów administracji zajmujących się jej ochroną. W każdym z nadodrzańskich województw jest Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska, są Wojewódzkie Inspektoraty Ochrony Środowiska, a w Warszawie odpowiednio Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska i Generalny Inspektorat Ochrony Środowiska. Są wojewodowie, marszałkowie, starostowie, prezydenci, burmistrzowie i wójtowie. Są wreszcie odpowiadające właśnie za gospodarkę wodną Regionalne Dyrekcje Gospodarki Wodnej i mające scalać to wszystko Wody Polskie. A w tym wszystkim jest jeszcze kilka ministerstw, z których bynajmniej nie najważniejsze jest to od ochrony środowiska. Myślicie, że te wszystkie organy, jak nie przymierzając w Niemczech, współpracują ze sobą, spotykają się, naradzają, przyjmują wspólne strategie? Nic bardziej mylnego – wszystkie one niby patrzą, ale każdy widzi oddzielnie – koniec swojego nosa, swój interes i przede wszystkim swój święty spokój.

Przykładem podobnego myślenia czy raczej jego braku jest tzw. ochrona przeciwpowodziowa. Jej podstawą było i jest pogłębianie koryt cieków, budowa „kanałów ulgi”, podwyższanie wałów i wszystko co tylko przyspieszy odpływ wody z naszego podwórka. A niżej nas – choćby potop.

Dopóki nie wypracujemy i nie wymusimy wdrożenia mechanizmów naprawdę działających systemowo, jeszcze długo, za grube pieniądze będziemy tak właśnie „utrzymywać” cieki, projektować i realizować wyrwane z kontekstu wydmuszki planów ochrony, w setkach punktów pobierać próbki wody. Tysiące tabel wypełnią się milionami nic nie znaczących cyfr, administracja będzie zachwycona efektami swojej pracy, a kopalnie dalej będą wpuszczać solankę skutecznie „chroniąc” siedliska „złotych alg”. Aby coś zmienić, potrzeba holistycznego myślenia, społecznego zaangażowania, zaufania i współpracy, a to zawsze wychodziło nam marnie.

Jutro to dziś – tyle, że jutro

Ochrona przyrody to działanie dla przyszłości, zarówno tej bliskiej, jak i bardzo dalekiej. Na wykoszonej przez nas łące już wiosną zakwitną storczyki, a powieszoną skrzynkę lęgową zasiedlą ptaki – tak lubimy najbardziej, szybka satysfakcja to najlepszy napęd wszelkiej aktywności. Ale objęty ochroną las unaturalni się dopiero za kilkadziesiąt, a może kilkaset lat, a procesy torfotwórcze na odtwarzanym torfowisku mogą nie zacząć się za naszego życia. Efekty wielu naszych działań i zaniechań oglądać będą dopiero nasze prawnuki. Musimy się z tym pogodzić i mieć tego świadomość.

Chroniąc przyrodę chcielibyśmy, żeby przyszłe pokolenia robiły to samo i tak samo jak my, ewentualnie lepiej, bo przecież będą wiedzieć więcej i żyć w coraz lepszych czasach. Podświadomie wyobrażamy sobie, że to co dziś obejmujemy ochroną ścisłą, będzie „nietykalne” po wsze czasy, a łąki, które dziś kosimy i murawy, które wypasamy, będą tak chronione już zawsze. Że ci, którzy po nas przyjdą będą wierzyli w to co my, myśleli jak my i działali podobnie. Z takim przekonaniem jest nam dobrze, w ten sposób w wyobraźni stawiamy sobie wieczne pomniki, a nasze działania czynimy nieśmiertelnymi. Być może dlatego stanowiące tytuł tego rozdziału słowa Sławomira Mrożka, mimo, że tak naprawdę można je interpretować bardzo różnie, wolimy rozumieć jako potwierdzenie trwałości i niezmienności świata w jakim żyjemy i idei w jakie wierzymy.

Tymczasem wiara w „koniec historii” i rozkwit powszechnej sprawiedliwości i dobrobytu nie wytrzymała próby czasu. Współczesna „prawda ekranu” jest zupełnie inna od naszych niedawnych wyobrażeń. A na przyrodę i nasze życie oddziałują czynniki, których istnienia i dynamiki najlepsi nawet futurolodzy nie byli w stanie przewidzieć.

Myśląc o ochronie przyrody, a tym bardziej pracując dla niej, nie da się uniknąć refleksji nad przyszłością, nad czynnikami jakie mogą ją kształtować, bo od tego przecież zależy jak długo przetrwają nasze „nieśmiertelne czyny”. Przyszła ochrona przyrody będzie jednak odpowiadać na całkiem nowe wyzwania, tworzyć i korzystać z rozwiązań, o jakich dziś zupełnie nie mamy pojęcia.

Ostatnie lata uświadamiają nam, zresztą nie po raz pierwszy, że nie ma nic wiecznego, danego nam raz na zawsze. Immanentną cechą przyrody, ale także rzeczywistości społecznej czy ekonomicznej, jest dynamika. Dlatego warto mieć świadomość, że wszelkie zasady i granice, także w ochronie przyrody, będą podlegać ciągłym negocjacjom, próbom przesunięcia, a nawet unieważnienia. Na to musimy przygotować następne pokolenia, bo w czasach chaosu najistotniejszą kompetencją jest umiejętność sprawnego reagowania na zagrożenia i zmieniające się warunki.

W każdej chwili, w jedną noc, lekko tylko „naginając prawo”, można legalnie zlikwidować to, co pracowicie tworzyło kilka pokoleń. Nawet tak wydawałoby się absurdalny krok jak likwidacja parków narodowych czy rezerwatów, może w pewnym momencie stać się „do pomyślenia”. Jest to przecież wybór społeczny, więc mogą to legalnie zrobić mniej lub bardziej demokratycznie wybrani przedstawiciele narodu – wystarczy mieć za sobą wymaganą większość. Więc obok starań o ochronę gatunków i ekosystemów, zabezpieczania tego co naturalne i zagrożone, najważniejsze zadanie dla nas i przyszłych przyrodników, to sprawić, aby krok taki zawsze pozostał „nie do pomyślenia”, niezależnie od tego jaka będzie rzeczywistość, jaka opcja i jakie siły będą rządzić. Wszystko, także ochrona przyrody, zależy od tego co w bliższej i dalszej przyszłości będzie drzemać w głowach naszych wnuków i prawnuków i na co będzie społeczne przyzwolenie. To może truizm, ale taka będzie ochrona przyrody, jakie będzie społeczeństwo, a społeczeństwo to my. Ja, moje wnuki, ale także mój sąsiad i jego wnuki i ci wszyscy stojący po różnych stronach niezliczonych barykad.

Kluczowe dla przyszłości wydaje się przywrócenie etosu ochrony przyrody, nie tylko jako formy aktywności, ale także dziedziny wiedzy i nauki. Musimy sprawić, żeby w debacie publicznej była co najmniej tak istotna jak kwestie aborcji, płci czy interpretacji naszej trudnej historii, a decydujący głos w jej sprawie mieli zawsze ludzie naprawdę kompetentni. Nie możemy pozwolić na utrwalenie się przeświadczenia, że aby wypowiadać się, a co gorsza decydować w sprawach ochrony przyrody, nie trzeba posiadać umiejętności odróżniania gatunków, znajomości prawa czy wiedzy o obiegu wody w przyrodzie.

Choć wkrótce najbardziej kompetentna we wszystkich sprawach może okazać się sztuczna inteligencja. Tempo i zakres jej rozwoju przerosły najśmielsze oczekiwania futurologów. To, czego oczekiwano w perspektywie kilkunastu lat, dzieje się na naszych oczach, z miesiąca na miesiąc. „Relacje” z chatbotami zastępują ludziom życie w świecie realnym, programy edytujące teksty i grafiki robią to „lepiej” niż artyści. Uzależnienia od mediów społecznościowych, bezbronność przed „podpowiedziami” algorytmów, zanik umiejętności odróżniania rzeczywistości od wirtualnej fikcji i rzetelnej informacji od kłamstwa, to tylko wierzchołek góry lodowej. Kwestią bardzo krótkiego czasu jest więc „opanowanie” przez AI także ochrony przyrody.

Zresztą przez wiele lat sami chcieliśmy, i przecież nadal o tym marzymy i nad tym pracujemy, żeby programy komputerowe nauczyć analizy przestrzeni umożliwiającej klasyfikowania widzianych z drona płatów roślinności, odróżniania torfowisk zdegradowanych od dobrze zachowanych, rozróżniania gatunków drzew, a nawet ssaków czy ptaków. Tylko, że od powierzenia analizowania przestrzeni jest już tylko krok do oddania algorytmom procesu wnioskowania, a potem planowania ochrony. Jesteśmy z zasady leniwi, a jednocześnie zachłanni, więc zrobimy wszystko, żeby się za bardzo nie napracować, a jednocześnie wyprzedzić konkurencję i działając szybciej, sprawniej i taniej, wygrywać kolejne przetargi. I tak naprawdę to nie jest żadne jutro, to się dzieje już dziś.

Niezależnie od tego wszystkiego – dopóki trwać będzie antropocen i nasza bezwzględna dominacja, nie ustanie walka o zapewnienie warunków do życia ginącym gatunkom, utrzymanie ciągłości przebiegu naturalnych procesów i stabilności ekosystemów, ochronę krajobrazów, a przede wszystkim kształtowanie postaw człowieka wobec przyrody. Pod tym jednym względem – jutro to dziś.

Ochrony przyrody nie da się też oddzielić od reszty naszych aktywności – zawsze była, jest i będzie lustrzanym odbiciem stanu umysłów. Jeśli w końcu uda się nam stworzyć prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, świadome swojej wolności, swoich potrzeb i możliwości, ale także ograniczeń i konieczności wyrzeczeń – ochrona przyrody będzie skuteczna. Jeśli zawładną nami inne siły – przyszłość widzę czarno. Przede wszystkim jednak, żeby przekonać ludzi do ochrony przyrody, potrzeba nie tylko danych, ale także opowieści – spójnej, wiarygodnej narracji i przemawiającej do ludzkiej wyobraźni wizji przyszłości. Jeśli takiej nie stworzymy – ludzie odwrócą się i pójdą w inną stronę, nawet jeśli będzie nią skraj przepaści.

Andrzej Jermaczek