DZIKIE ŻYCIE

Po zmierzchu

Leszek Naziemiec

Poszedłem pływać w morzu po zmierzchu. Drugi dzień mamy bezchmurne niebo, a księżyc zaczął świecić już po południu. Dzisiaj prawie pełnia. Po okresie wiatrów i metrowych fal nastąpiło uspokojenie. Widać tylko delikatne zmarszczki na wodzie. Zabrałem ze sobą latarkę, by ustawić punkt nawigacyjny na plaży. Jednak jest tak jasno, że ostatecznie nie zapalam tego światła. Plan mam prosty: 10-12 minut pływania w wodzie o temperaturze 3 °C. Nic sportowego, raczej relaks. Nie mam nastroju na większy wysiłek i wychodzenie przez godzinę z hipotermii. Choć to oczywiście doświadczenie, które lubię i na razie mi się nie nudzi.

Zakładam prosty zegarek elektroniczny na rękę, który nie chce się zepsuć od 20 lat. To dla bezpieczeństwa. Zauważyłem u siebie zmianę percepcji czasu podczas pływania w chłodnej wodzie. Na początku minuty biegną mi całkiem normalnie lub trochę zwalniają. W miarę rozwoju hipotermii przestaję odczuwać upływ czasu. Myślę, że pływam 20 minut, a jestem w morzu już 40. Zmiany postrzegania dotyczą też życia na lądzie. Chodzi o dni, w których dużo jestem w wodzie. Trzy dni pływania zamieniają mi się w dwa tygodnie w morzu. Jeśli mam jakoś uogólnić to doświadczenie, to powiedziałbym, że w miarę rozwoju hipotermii pojawia się chaos w postrzeganiu czasu. Nieraz jest to miłe zatracenie, czasami jednak budzi lęk. Chyba następuje upośledzenie czynności płatów skroniowych mózgu. W każdym razie dziś bez eksperymentów.

Plaża Świętouść. Fot. Sylwia Naziemiec
Plaża Świętouść. Fot. Sylwia Naziemiec

Wchodzę po chłodnym, sypkim, ale niezamarzniętym piasku do wody. Czuję, jak bym się wślizgiwał do łóżka pod pierzynę w nieogrzewanym pokoju. Bałtyk ma dwa stopnie więcej niż powietrze. Brodzę przez delikatną pianę na płyciźnie, jednocześnie się schylam i przemywam wodą twarz. Mam sól w oczach, nozdrzach i na ustach. Gdy jestem zanurzony do pasa, robię duży wydech i potem największy możliwy wdech, tak jakbym chciał na dłuższy czas zniknąć pod wodą. Naciągam czepek mocniej na uszy i odkrywam stopy od podłoża. To najważniejszy pływacki akt. Teraz muszę zaufać czemuś innemu niż gruntowi pod nogami.

Pierwsze cztery spokojne cykle kraulem wzdłuż plaży robię na tym jednym oddechu. To dobra technika, jeśli ktoś przy wchodzeniu do zimnej wody hiperwentyluje lub boli go twarz. Nie mam takich problemów, ale daje mi to dużo spokoju. Najpierw ćwiczyłem wykonywanie pełnego wydechu i potem dużego wdechu na lądzie. Chodziło mi o to, by utrzymać wypełnione płuca przez jakiś czas, bez popuszczania powietrza w trakcie ćwiczenia. Potem zautomatyzowała mi się ta technika w wodzie. Płynę jeszcze kilkanaście cykli, w których dbam o spokojny długi krok pływacki i pełne pociągnięcia. Pomaga mi wyobrażenie, że jestem znacznie większy i masywniejszy niż w rzeczywistości. Uzmysłowiłem sobie, że nie ma meduz i nie było ich przez całą zimę.

Teraz nadchodzi czas, by się zatrzymać na tej czarnej lśniącej tafli i rozejrzeć dookoła. Gdzie ja jestem? Nikt by nie zgadł, czy to wyspa na Oceanie Indyjskim, czy może Ameryka Południowa. Uniwersalny krajobraz mojej nadmorskiej wsi szczęśliwie przetrwał. Na wschodzie nic – czarno. Na zachodzie, 22 kilometry stąd – światło gazoportu. Potencjalny cel ruskich bombardowań. Jeśli spojrzę na plażę, widzę jak odcina się piasek od wydmy i wydma od lasu. Światło księżyca odbite od wody powoduje efekt podobny do teatralnego oświetlenia sceny. Może przebiegł lis. Nie jestem pewny. Teraz przychodzi czas, by złapać pływacki rytm i popracować parę minut w komforcie i spokoju, zanim zacznę naprawdę marznąć. Jestem ładnie znieczulony przez zimną wodę. Jak na fotelu dentystycznym. Chciałbym poczuć wysiłek, trochę bólu w ramionach. Pierwszym sygnałem, że się destabilizuję termicznie, jest dla mnie zwykle pojawiający się w uszach delikatny dźwięk. Tak jakby zestroiły się wszystkie szumy i przyroda wysłała mi jednostajny niski i właściwie przyjemny ton. Cichy puzon. Można się też tego oczywiście wystraszyć, ale ja się już przyzwyczaiłem. Czasami zamiast puzonu słyszę pogłos dzwonu. Wybrzmiewa i nie chce ucichnąć przez minutę lub dwie. Skojarzenie z dzwonem po uderzeniu nie jest przypadkowe. Innym razem jest to cichy dzwoneczek, może nawet dźwięk trójkąta. Pytałem innych fanatyków pływania, czy się z czymś takim spotkali. Niektórzy tak.

Powoli kończę pływanie robiąc jeszcze „trupa”. Swobodnie dryfuję w wodzie w pełnym rozluźnieniu, głową do dołu. Umieranie w wodzie to teraz moje ulubione ćwiczenie. Pamiętam jak kiedyś złowrogo wciągała mnie ultramaryna na morzach południowych. Wtedy promień słońca wpadał głęboko w otchłań, z której miał wychynąć rekin i mnie pożreć. Teraz zamykam oczy i nic strasznego się nie dzieje, choć mam poczucie, że łagodnie spadam w dół. W doskonale czarnej wodzie. Jednocześnie tracę tożsamość, której i tak nigdy nie umiałem do końca stworzyć i tracę wszelką wolę.

Dzisiaj chcę wyjść z wody jeszcze przed wystąpieniem tych szczególnych dźwięków w głowie. Niestety muszę się jakoś zintegrować ponownie, by dopłynąć do brzegu. Zaczynam czuć ciężar ciała i w końcu ląduję brzuchem na plaży. Wstaję i ubieram się szybko. Chcę sobie jeszcze na niej posiedzieć, owinięty w ciemność, odseparowany od świata ludzi. Patrzyłem na brzeg, teraz chcę spojrzeć na horyzont. Jestem mocno przywiązany do morza, ale morze pozostaje obojętne. Taki to jest związek. Po prostu staram się regularnie pływać, nie budując rytuałów i specjalnej otoczki. Nie przywiązując się do przemyśleń. Pomaga mi to. Zaraz wybuchnie wiosna. Wszystko stanie się łatwiejsze.

Leszek Naziemiec