DZIKIE ŻYCIE

Natura i obyczaje – część 2

Andrzej Jermaczek

Tekst jest 2 częścią zaadoptowanych na potrzeby druku felietonów zamieszczonych na Facebooku autora pod wspólnym tytułem „Natura i obyczaje”. Część 1 ukazała się we wrześniowym numerze „Dzikiego Życia”.

Nowe, ekologiczne życie

To wcale nie reptilianie rządzą współczesnym światem, władają nim „ludzie z miasta”. Miejskie, a właściwie wielkomiejskie postrzeganie świata, myślenie, moda, styl i sznyt, staje się dominujące i obowiązujące wszystkich. I nie ma się temu co dziwić – większość ludzi żyje dziś w miastach, wielu w coraz większym oderwaniu od rzeczywistości, nie tylko przyrodniczej, ale nawet rolniczej. Nie zaskakuje mnie już wcale, kiedy dorosły człowiek nie odróżnia owsa od żyta, skowronka myli ze słowikiem i dziwi się, że tak właśnie rosną znane jedynie z talerza pomidory i ogórki. Sto lat temu 80% ludności żyła na wsiach, najczęściej zresztą „klepiąc” przysłowiową biedę. A nawet ci, którzy przenosili się do miast zabierali ze sobą swoje obyczaje, swoje postrzeganie świata i dopiero kolejne pokolenia się ich wyzbywały. Dziś proporcje są odwrotne i dzieje się odwrotnie – to „miastowi” przenoszą się coraz częściej na wieś, kupują i remontują stare rudery, przywożąc ze sobą nabyte w miastach obyczaje – spanie do południa, wkurw na piejącego rano koguta i drącego się przez pół nocy słowika, no i na to, że z obory sąsiada, ostatniego we wsi rolnika, po prostu śmierdzi. A coraz mniej liczni wsiowi aborygeni upodabniają swoje otoczenie i obyczaje do tego co widzą u sąsiada i co przynosi wyższa, jak mniemają, bo miejska, cywilizacja.

Dla wszystkich oczywiste staje się, że mleko i jaja kupuje się w sklepach, a mięso „produkuje” w jakichś farmach – fabrykach, o których istnieniu nie mówi się w towarzystwie, redukując także myślenie do etapu ślicznie opakowanych produktów na sklepowych półkach. Wszystko inne – chleb, masło, sery i miliony ich mutacji, ląduje w sklepach nie wiadomo skąd, bez związku z wiejską rzeczywistością, która jawi się większości w bajkowo idyllicznej postaci kształtowanej przez mieszkankę zapadających w pamięć obrazków z reklam z wyuczoną kiedyś na pamięć inwokacją „Pana Tadeusza”.

W miastach żyje dziś większość ludzi, nic więc dziwnego, że miejskie postrzeganie świata, myślenie, moda, styl i sznyt, stają się dominujące i obowiązujące wszystkich. Ma to też konsekwencje dla przyrody i jej ochrony. Fot. Andrzej Jermaczek
W miastach żyje dziś większość ludzi, nic więc dziwnego, że miejskie postrzeganie świata, myślenie, moda, styl i sznyt, stają się dominujące i obowiązujące wszystkich. Ma to też konsekwencje dla przyrody i jej ochrony. Fot. Andrzej Jermaczek

To „ludzie z miasta” mają dziś więcej głosów w wyborach i to ich przedstawiciele stanowią większość współczesnych, jakkolwiek je rozumieć, elit, zasiadających w ławach poselskich i na stołkach urzędniczych. W skrócie oddaje to prosty stadionowy język – „miasto rządzi”!

Dlatego, w powszechnej i bez wątpienia słusznej trosce o klimat niemile widziane jest dziś palenie drewnem w kominku. To jasne, trzeba walczyć ze smogiem w centrach wielkich miast. Ale dlaczego ci na wsiach mieliby mieć lepiej? Jeśli więc mieszkasz w niewielkiej, oddalonej od miasta śródleśnej osadzie, nie będziesz już mógł palić przywiezionym z pobliskiego lasu drewnem, mile widziane będzie natomiast jeśli ogrzejesz dom amerykańskim gazem łupkowym, albo „ekologicznym” prądem, który elektrownia wyprodukuje w przywiezionego z Australii węgla. Wkrótce zakazane stanie się także palenie ogniska z wyciętych w sadzie gałęzi. Bo to jest nieekologiczne! Nie ma natomiast i nie będzie żadnego problemu z powszechnym narodowym grillowaniem. Najważniejsze, żeby kupić przywieziony z Chin węgiel drzewny i wszystkie niezbędne gadżety.

Nowy, miejski styl życia to także obowiązkowo wymieniany po trzech latach samochód. Byle był elektryczny i nie dymiło mu z rury – tego, skąd się bierze do niego prąd nie widać, i dobrze. A jak już będzie stary, po trzech kolejnych latach, powinien równie obowiązkowo pójść pod ekologiczną prasę. Jeżdżenie jeszcze starszym, w którym od czasu do czasu wymieni się pozyskaną ze „szrotu” część, nie wchodzi w grę, bo… nie napędza produkcji nowych aut, ani nawet części zamiennych.

Myjąc zęby trzeba koniecznie oszczędzać wodę, niemile widziane jest też jeśli ją „marnujesz” podlewając grządkę z marchewką. Ale wszystko jest w porządku jeśli napełniasz nią basen czy kompulsywnie podlewasz trawnik, bo do tej „odrobiny komfortu” każdy ma przecież konstytucyjne prawo. „Zagrożeniem dla planety” nie jest także pięciokrotne w ciągu dnia korzystanie z prysznica, wszak człowiek musi być czysty, byle od czasu do czasu „ekologicznie” się przy tym wysikać, „oszczędzając” w ten sposób wodę ze spłuczki. Ale posiadanie i co gorsza korzystanie ze sławojki, jeśli już nie jest, wkrótce będzie nielegalne.

Zdaję sobie sprawę, że jestem w tym odosobniony, ale wierząc w konieczność zmiany obyczajów, ograniczania spożycia mięsa, wody, energii i wszystkiego innego, jakoś nie mogę uwierzyć, że „nowe ekologicznie życie” jakie dziś fundują mi ludzie z miasta, spędzające urlopy na Malediwach dzieci klimatyzowanych biur, korporacji i galerii, nas uratuje. Bo największą naiwnością jest udawanie, że można „żyć ekologicznie” zarabiając (a więc i wydając) miesięcznie 3 tys. euro, a tyle, a najlepiej znacznie więcej, chcielibyśmy wszyscy „dostawać na rękę”. Nie da się zarabiać i nie wydawać, a wydając chcemy czy nie, napędzamy tę całą szaloną spiralę śmierci, karmiąc kury w klatkach i dobijając ekosystemy, zresztą w większości ich nie widząc, bo to dna oceanów, odległe obszary Afryki, Indonezji czy Amazonii.

Sikać pod prysznicem to za mało, o wiele za mało. Ale na więcej nas nie stać. Od życia jakie prowadzimy, do jakiego się przyzwyczailiśmy, uciec się już nie da. Pozostaje więc tylko greenwashing, ekościema – wspólne zielone kłamstwo, produkowane dla nas wszystkich przez nas wszystkich, które wszyscy, w powszechnej trosce o spokój swoich sumień, z radością kupujemy.

Niech żyje bal!

Uprawa zboża bez używania nawozów sztucznych i pestycydów to zwykle zboże i „chwasty” w proporcji pół na pół. Można sobie wyobrazić, że tak mniej więcej wyglądały pola za czasów „Pana Tadeusza”… bursztynowy świerzop, dzięcielina itd. Zboże żęto wówczas sierpem (a nie kosą), bo taki był utrwalony przez wieki obyczaj, sierpem było zresztą dokładniej i tylko tak można było sprawnie oddzielić drogocenne kłosy od chwastów. I podobnie było jeszcze przez następne kilkadziesiąt lat, bo siły roboczej było pod dostatkiem, na wsi żyło i w rolnictwie, w pocie i znoju, pracowało co najmniej 80% ludności. Dopiero rewolucja przemysłowa stworzyła zapotrzebowanie na ręce do pracy całkiem gdzie indziej, coraz więcej ludzi zaczęło przenosić się do miast, na roli nie pracowali, ale nadal musieli jeść. Zboże zaczęto więc kosić kosą (nie bez oporu, co genialnie zilustrował Edward Redliński w „Konopielce”), nasiona chwastów odwiewano wialnią, wynaleziono kosiarki, snopowiązałki i młocarnie, a w końcu kombajny, nawozy sztuczne i pestycydy, modyfikowaną genetycznie kukurydzę i pszenicę. W końcu rolnictwo też stało się przemysłem, „produkcja z hektara”, w stosunku do tej sprzed 100 lat, wzrosła dziś trzykrotnie, a spożycie mięsa pięciokrotnie. Ludzi na wsi zastąpiły coraz potężniejsze maszyny.

Według danych GUS obecnie zatrudnienie w rolnictwie deklaruje w Polsce 8,4% ogółu pracujących. Większość (60,3%) pracuje dziś „w usługach”, czymkolwiek one są. Jeszcze w połowie lat 90. zatrudnienie w rolnictwie deklarowało 22% pracujących, ta radykalna rewolucja dokonała się więc na naszych oczach. A my jesteśmy krajem średnio „cywilizowanym”, w Stanach Zjednoczonych czy na zachodzie Europy, w rolnictwie pracuje dziś już tylko 1% ludności!

Jednocześnie powszechne jest oczekiwanie, że ten 1% wyżywi pozostałe 99%. I jest to teoretycznie możliwe. Ale my, ludzie coraz bardziej cywilizowani, chcielibyśmy też, żeby żywność była „zdrowa”, produkowana bez nadużywania szkodliwych pestycydów, nawozów azotowych i fosforowych, zużywania i zatruwania wody, z zachowaniem dobrostanu zwierząt. Żeby na łąkach i miedzach kwitły kwiatki i latały pszczółki, nad polami śpiewały skowronki, rzeki były czyste, a łąki kolorowe. I przy tym wszystkim i przede wszystkim – żywność ma być tania, a my wszyscy mamy jeść dużo i smacznie, a jednocześnie dobrze się bawić, mieć willę, basen, trzy samochody i latać na wakacje.

I tego się już niestety zrobić nie da.

Żeby w rolnictwie nie stosować horrendalnych ilości pestycydów i nawozów sztucznych, kur nie trzymać w klatkach, a świń w kojcach, nie zatruwać gleby i wód i nie wycinać Puszczy Amazońskiej, musielibyśmy… jeść zdecydowanie mniej, radykalnie ograniczyć spożycie mięsa, nie marnować żywności i przede wszystkim… płacić za nią kilkakrotnie więcej. Bo zatrudnienie w rolnictwie, gdyby nie miało być jak dziś przemysłem, musiałoby wtórnie wzrosnąć i to wielokrotnie. W takim systemie społeczno-ekonomiczno-technologicznym jaki obecnie mamy lub do jakiego w krajach „zapóźnionych” dążymy, i przy takich proporcjach zatrudnienia, nie ma ucieczki od rolnictwa wielkoprzemysłowego, modyfikacji genetycznych, fabryk żywności i tych wszystkich ich niemiłych konsekwencji o jakich wolimy nie wiedzieć.

Nie ma powrotu do żęcia sierpem, to jasne. Ale jednocześnie jedyna droga do bardziej „przyjaznego naturze i człowiekowi” rolnictwa i poprawy jakości żywności wymaga naprawdę radykalnej zmiany. Zmiany technologii uprawy, hodowli i dystrybucji żywności, ale przede wszystkim naszego myślenia o rolnictwie i naszych obyczajach żywieniowych. Powrotu do tradycyjnego, bardziej „rzemieślniczego” rolnictwa w miejsce wielkoprzemysłowej produkcji żywności i do jedzenia jako sposobu na zaspokojenie głodu w miejsce wszechobecnego dziś „żarcia”. To także jedyna droga do odbudowy przyrody na ogromnych obszarach najsilniej przekształconych ekosystemów Europy – „zazielenianie” rolnictwa wielkoprzemysłowego to zwykła mrzonka i ekościema.

Ale to wszystko musiałoby się wiązać z odejściem od „cywilizacyjnego postępu”, z powrotem ludzi, nadprodukujących dziś miliardy niepotrzebnych rzeczy i usług, do pracy w rolnictwie. A ostatecznie skutkować mniejszą podażą oraz nieuniknionym wzrostem cen żywności, bo ludzie ci zechcą także żyć godnie, modnie i wygodnie.

Każdy kto zaproponuje i zechce dziś realizować taką politykę, wyjdzie z hasłem, że żywność powinna być droższa – sromotnie przegra wybory. Uliczka wydaje się więc ślepa. A jak działa mechanizm duszenia w zarodku wszelkich prób wdrażania działań naprawczych dobitnie pokazują losy projektu prawa odbudowy zasobów przyrodniczych w Unii Europejskiej, którego głównym oponentem jest właśnie wielkoprzemysłowe lobby rolnicze. Na domiar złego obyczaj „żarcia” jeśli tylko żywności jest pod dostatkiem, zapisał się nam głęboko w umysłach, kształtowany przez tysiące lat ewolucji w warunkach głodu i niedostatku. Takie obyczaje zmienia się niełatwo, najczęściej dopiero pod silną presją „krwi, znoju, potu i łez”. A także głodu.

Wszystko to, mimo powszechnego zaklinania rzeczywistości, właśnie nadchodzi szybkimi krokami. Ale póki nie nadeszło – niech żyje bal!

Ucieczka do strefy komfortu

Człowiek współczesny musi czuć się komfortowo, jest tego wart, ma do tego niezbywalne prawo i „powinno się” mu to zapewnić. Tak głoszą reklamy, politycy w okresie przedwyborczym i wszelkie poradniki bycia permanentnie przeszczęśliwym. Jak podpowiada AI, komfort to „ogół warunków zewnętrznych zapewniających człowiekowi wygodę oraz stan polegający na zaspokojeniu potrzeb fizycznych i psychicznych przy braku kłopotów”. Zapewnienie nam komfortu to dziś cel wszystkich, od sprzedawców cudownych maści, organizatorów wycieczek all inclusive, projektantów zamkniętych osiedli, po polityków i anioła stróża, mających uchronić nas od inflacji, obcych i wszelkiego złego.

Psychologiczna przestrzeń bezpieczeństwa, którą budują nasze przyzwyczajenia, utarte nawyki, święte przekonania i oswojone, bezpieczne otoczenie to ostatnio bardzo modna strefa komfortu. Nie powinniśmy wyściubiać poza nią nosa, bo za nią czeka dyskomfort. Obyczaj powszechnego dążenia do tej mitycznej strefy, napędzany podsycaną nieustająco wiarą w jej istnienie, jak wszystko wokół ma swoje konsekwencje przyrodnicze i skutki dla ochrony przyrody. Bo zagrożenia i niewygody, brzydkie zapachy i nieznane dźwięki, wszystko co parzy, kłuje, żądli i gryzie przeciętnego człowieka, czai się właśnie w dzikiej przyrodzie. Więc lepiej, na wszelki wypadek, jej unikać.

Wzorce zachowania współczesnych ludzi kształtuje nieodparta potrzeba życia w komforcie – unikamy wszystkiego co nieprzewidywalne, dzikie, niewygodne i choćby pozornie niebezpieczne, wolimy chodzić utartymi ścieżkami niż bezdrożami. Wydaje się nam, że to właśnie zapewni nam komfort, ale to droga donikąd. Fot. Andrzej Jermaczek
Wzorce zachowania współczesnych ludzi kształtuje nieodparta potrzeba życia w komforcie – unikamy wszystkiego co nieprzewidywalne, dzikie, niewygodne i choćby pozornie niebezpieczne, wolimy chodzić utartymi ścieżkami niż bezdrożami. Wydaje się nam, że to właśnie zapewni nam komfort, ale to droga donikąd. Fot. Andrzej Jermaczek

To imperatyw życia w komforcie implikuje wzorce rozmieszczenia i przemieszczania się współczesnych ludzi, a od tego gdzie jesteśmy i co robimy w przyrodzie zależy bardzo wiele. Poszukiwanie kranu z ciepłą wodą i choćby iluzji ochrony przed tym co straszne i nieprzewidywalne, to przyczyna ucieczki ludzi do miast, opuszczania wsi i niewielkich osad rozrzuconych w głębi lasu, daleko „od szosy”, morza, jezior i gór, a przede wszystkim zasięgu. Nawet leśniczowie, a zwłaszcza ich żony i dzieci, nie chcą już mieszkać w samotnych, starych i romantycznych leśniczówkach, nowe, zupełnie nieromantyczne, buduje się więc we wsiach, a nawet miastach, a leśnicy do „swojego” lasu dojeżdżają wygodną szosą. Oczywiście jest także marginalne zjawisko przeciwne, ucieczka ludzi z miast, ale jak się to zwykle kończy doskonale ilustruje kultowy już monolog o „domku w Karkonoszach” – polecam.

Zmieniają się także nasze wzorce przemieszczania się i penetracji terenu. Do lasu, poza grzybobraniem ludzie się już nie zapuszczają, bo i po co. A „na grzyby” wybierają się też tylko tam, gdzie mogą wygodnie dojechać samochodem. Nawet wędkarze nie wędrują już pieszo czy rowerem wzdłuż jezior lub cieków do oddalonych od świata zatoczek z „taaaką rybą”. Komfortowo dojeżdżają samochodami do parkingów, kilkadziesiąt, a najlepiej kilka metrów od wygodnego pomostu. Dalej prawie nikt już nie idzie, bo to uciążliwe, niewygodne i generalnie niekomfortowe, szczególnie, że teraz, żeby złowić rybę niezbędne jest kilkanaście a czasem kilkadziesiąt kilogramów ekwipunku. A ryba ma przecież płetwy, więc przypłynie.

Opisywane zjawiska coraz powszechniejszego unikania przez ludzi miejsc dzikich i trudniej dostępnych, i skupiania się w miejscach dalekich od wszystkiego co nieprzewidywalne i mogące przynieść dyskomfort, powinny cieszyć przyrodnika. Ich efektem jest przecież coraz więcej miejsc do których nie zagląda pies z kulawą nogą, gdzie przyroda może czuć się jak u siebie. W niedalekiej przyszłości naszą rzeczywistość ostatecznie zdominują wielkie aglomeracje miejskie, połączone ze sobą autostradami, odgrodzone fizycznym i mentalnym płotem od niebezpiecznych, pełnych kleszczy, węży, wilków i niedźwiedzi, obszarów poza nimi. I można by pomyśleć, że tak byłoby najlepiej.

Co jednak, jeśli ludzie zechcą, żeby bezpieczne od dzikiej przyrody strefy objęły wszystko wokół nich, całe państwa, w których gwarancją komfortu może być już tylko eliminacja wszystkiego co może naruszać poczucie komfortu jego obywateli?

W maju 2006 r., po 171 latach nieobecności, z północnych Włoch, przez Austrię, zawędrował do Niemiec niedźwiedź. Nadano mu nawet imię – Bruno. Jednak, mimo, że nikogo nie zabił, a nawet dobrze nie przestraszył, bardzo szybko okazał się „konfliktowy” i zdecydowano o jego „eliminacji”, a po miesiącu brawurowych, śledzonych przez media pościgów i ucieczek, w końcu go zastrzelono. Podobnie, kilka lat później, już po kilkunastu godzinach od przekroczenia granicy zastrzelono pod Frankfurtem nad Odrą pierwszego od wieków „dzikiego” żubra, który zawędrował do Niemiec z Polski. Ostatecznie dowiedziono, że w „naprawdę cywilizowanym” kraju, jakim przecież i my chcemy się stać, duże zwierzęta mogą żyć tylko w klatce lub dobrze zabezpieczonej zagrodzie. Te dzikie nie muszą nikogo atakować, dla naruszenia ludzkiej strefy komfortu, wystarczy sama świadomość, że gdzieś tam są.

Życie w sąsiedztwie dużych dzikich zwierząt zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem nieprzewidzianego spotkania. W świecie, w którym chcielibyśmy nie tylko zminimalizować, ale wyeliminować każde zagrożenie, poza okratowaną klatką dla dzikiej przyrody nie ma miejsca. Więc fakt, że człowiek poszukujący nieustającego komfortu i uciekający od jego braku nie zagłębi się w las, nie pojedzie na rowerze bezdrożami, nie wybierze się w nieznane, nie będzie brnął w śniegu, nie zamoczy butów przekraczając potok, nie powinien nas przyrodników tak bardzo cieszyć. Bo człowiek taki, nie zawaha się, ani nawet głębiej nie zastanowi, wydając znad swojego ekranu wyrok na wszystko wokół cokolwiek okaże się „kłopotliwe” i zagrozi jego strefie komfortu.

A prawdziwe życie, nie jego żałosna namiastka, leży właśnie poza granicami tej strefy. Tam jest też wszelka kreatywność, tak pożądana w czasach, które nadchodzą. Naturalną konsekwencją przekraczania strefy komfortu jest lęk przed nieznanym, nieoswojonym, dzikim i nieprzewidywalnym. Ale to właśnie ten lęk jest nieodłącznym elementem każdej zmiany. Bo zagłębiając się w nieznany, ciemny las nigdy nie wiemy, co nas, strasznego lub cudownego, w nim czeka. Jeśli się jednak nie zagłębimy – nigdy się tego nie dowiemy. Jeśli od lęku przed ciemnym lasem, kleszczem, wilkiem i niedźwiedziem, brakiem zasięgu, dziurą w drodze i „obcym”, uciekniemy w niewychodzenie z oswojonej, pozornie bezpiecznej przestrzeni, dopadną nas inne lęki – znacznie gorsze.

Tak naprawdę człowiek współczesny w Europie Środkowej rzadko ma realne powody, żeby czuć się naprawdę zagrożony, być głodny lub odczuwać ból. Na głód jest zawsze coś w lodowce, na ból prawie zawsze tabletka, a na zagrożenia odpowiednie służby. Człowiek współczesny najczęściej „czuje się niekomfortowo” i to już wystarczający powód, żeby być nieszczęśliwym, a często autentycznie cierpieć. Bo w końcu, kiedy uda nam się zamknąć w bezpiecznej, ogrodzonej i sterylnej przestrzeni, przyczyną niewyobrażalnych cierpień staje się zbyt wolny internet, spóźnienie pociągu czy awaria klimatyzacji.

Wizja dostatniego i bezpiecznego życia w komforcie już po wsze czasy, tak jak przeświadczenie o „końcu historii”, to niestety iluzja. W jednej ze wsi na Warmii, na wieżyczkach kościoła znajduje się kolonia gniazd szczęśliwych bocianów białych, a w całej niewielkiej miejscowości, otoczonej łąkami i terenami podmokłymi jest ich kilkadziesiąt. A raczej było. Dziś gniazda są puste, a mieszkańcy wsi, bo wyjątkowo nie oni są tu „winni”, tęsknią za klekotem bocianów. Okazuje się, że orlik krzykliwy z pobliskiego lasu (tak przynajmniej, wydaje się, że wiarygodnie, gatunek opisują mieszkańcy) przełamał lęk przed człowiekiem, zasmakował w młodych bocianach i systematycznie zaczął stołować się we wsi. Machający rękami i krzyczący coś na dole ludzie okazali się dla niego niegroźni, skuteczny przez wieki parasol ochronny przestał działać. Złupione gniazda, wszystkie we wsi, stoją dziś puste, próby szukania ratunku w RDOŚ (wszak to obszar Natura 2000, zarówno bociany, jak i orlik są tam przedmiotami ochrony) na nic się nie zdały, bo jaką niby „decyzję administracyjną” RDOŚ miałaby tu wydać. Bociania „strefa komfortu” – bezpieczne od stuleci miejsca gniazdowania i skuteczny sposób ochrony – niespodziewanie znikły.

Nie wiem czy orlik przekaże swoją „wiedzę” potomstwu, a warmińskie bociany w końcu wyginą. Wiem jednak, że przyroda jest dynamiczna i nic w niej nie jest dane na zawsze. Bocianom, ale także nam ludziom. Słodkie sny i błogie trwanie w strefie komfortu, choćby nie wiem jak komfortowej, zwykle się kończy, najczęściej nagle i niespodziewanie. Leżenie pod przysłowiową gruszą, prędzej czy później wychodzi bokiem. Wiedział to już 150 lat temu Lewis Carroll, a właściwie Charles Lutwidge Dodgson – angielski matematyk, pisarz, poeta i fotograf, autor powieści o przygodach Alicji, który napisał: „Bo widzisz, TUTAJ musisz biec tak szybko, jak tylko potrafisz, żeby zostać w tym samym miejscu. A jak chcesz dostać się w inne miejsce, musisz biec dwa razy szybciej”. Znacznie później, choć nie mniej trafnie, prawdę tę ujął Edward Stachura: „Od stania w miejscu niejeden już zginął, niejeden zginął już kwiat…”.

Dokąd, panie, to wszystko zmierza?

Planowanie przyszłości i stawianie sobie (a jeszcze chętniej innym), celów do zrealizowania, jest powszechnym obyczajem ludzi. Szczególnie w okolicach Nowego Roku, postanawiamy, tym razem już naprawdę, być grzeczni, mieć same piątki, rzucić palenie albo męża, nauczyć się angielskiego albo posprzątać piwnicę. Jak jest z realizacją – wszyscy wiemy.

Dążenie do jakiegoś celu przypisujemy także wszystkiemu wokół. Przekonanie, że wszystko do czegoś pracowicie zmierza jest powszechne, a pogodzenie się z myślą o wszechogarniającym chaosie, w którym trudno dopatrzyć się celu, trudne. Praktykę celowego działania – np. zrobienia nam na złość, przypisujemy więc nie tylko kotom, ale nawet przedmiotom jak się wydaje martwym, jak kromki chleba spadające nieodmiennie masłem w dół.

Ten sposób widzenia świata przenosimy także na postrzeganie szeroko rozumianej „przyrody”. Powszechne jest przeświadczenie, że sukcesja na zrębie „dąży” do jakiegoś stanu końcowego, a wszystko co żyje w danej strefie klimatycznej „zmierza” do klimaksu. To wszystko przekłada się z kolei na praktykę pomagania przyrodzie w jej dążeniu do „ideału” – osiąganiu „docelowych składów drzewostanu” oraz „właściwych stanów ochrony”.

Tymczasem przyroda nie dąży donikąd, jej chwilowy stan w danym miejscu jest jedynie efektem działania praw fizyki i realizacji możliwości jakie w danym momencie zaistniały. Sile grawitacji możemy przeciwstawić się tylko dopóki w baku samolotu nie skończy się paliwo, sukcesja na zrębie zmierzać będzie w pożądanym przez nas kierunku tylko wtedy jeśli w glebie znajdą się odpowiednie nasiona, będzie dość wody, a siewek nie zniszczą patogeny i nie zgryzą zwierzęta. Zresztą z realizacją celów noworocznych jest podobnie – uda nam się je zrealizować tylko na tyle na ile pozwolą nam warunki zewnętrzne i nasze wewnętrzne możliwości.

Tytułowe pytanie od zawsze nurtowało filozofów, zarówno na uniwersytetach jak i pod budką z piwem. Odpowiedź nauki, w szerokim, kosmologicznym aspekcie, jest jednak krótka: DONIKĄD! Przyroda nie ma celu do którego mogłaby zmierzać. Podobnie nauka widzi los człowieka. To co się z nami stanie i co po nas zostanie po przejściu w kolejny etap cyklu rozwoju „naszej” gwiazdy dobitnie ujmuje poniższy, najbardziej chyba przejmujący tekst jaki znam: „Człowiek wstąpi w czeluść, a wszystkie jego myśli zginą. Niespokojna świadomość, która w tym ukrytym zakątku przestrzeni na krótką chwilę przerwała dumną ciszę Wszechświata, odpocznie. Materia nie będzie już miała swej świadomości. »Wieczne pomniki«, »nieśmiertelne czyny«, sama śmierć i miłość silniejsza od śmierci staną się czymś czego nigdy nie było. I nic z tego co jest nie będzie ani lepsze, ani gorsze od całej tej pracy geniuszu, poświęcenia i cierpień, których człowiek doświadczył w ciągu niezliczonych pokoleń aż do końca”. Tekst pochodzi z wydanej w 1952 r. książki Homera W. Smitha „Man and his gods”, powyższe tłumaczenie zaczerpnięte jest z cytatu w polskim wydaniu książki „Ekologia ewolucyjna” Erica H. Pianki (Warszawa 1981).

Różnych alternatyw dla „dumnej ciszy wszechświata”, dostarczają religie, od tysiącleci dające ludziom złudną nadzieję na nieśmiertelność i zarazem kształtujące obyczajowość tych wszystkich „niezliczonych pokoleń”. Do dziś większość ludzi nie potrafi sobie poradzić z racjonalną wizją rzeczywistości, szukając ukojenia w jej zaprzeczeniach. Nie zmienia to jednak praw fizyki.

Przytoczony scenariusz jest nieodwołalny, ale dotyczy czasów niewyobrażalnie odległych, kiedy „nasze” Słońce zgaśnie, a wcześniej rozpali się „do czerwoności”. Zadając tytułowe pytania nie mamy jednak zwykle na myśli tak odległej przestrzennie i czasowo, i tak przytłaczającej perspektywy. Nasze biologiczne postrzeganie świata nie wybiega zwykle w przyszłość dalej niż na 2-3 pokolenia, do świata naszych prawnuków. Dalsza przyszłość przekracza nasze wyobrażenia, stając się co najwyżej domeną literatury SF lub religii. I tak jest dobrze, więc odpowiedź na tytułowe pytanie, która interesuje ogromną większość z nas, dotyczy znacznie krótszej perspektywy czasowej – tego co nastąpi wkrótce. Dziś widzimy jednak coraz jaśniej, że opisany, bardzo czarny, przynajmniej dla nas ludzi, scenariusz, może zrealizować się nie za kilka miliardów, ale za 100 czy 200 lat, w więc w czasach jakie obejmuje nasza wyobraźnia i na jaki staramy się planować świat dla naszych wnuków i prawnuków. Jeśli więc warto zajmować się przyszłością, to w tej właśnie perspektywie czasowej.

Ubiegły wiek był wiekiem rozwoju ekologii – nauki o zależnościach zachodzących w przyrodzie. Pomogła ona w sposób znaczący zrozumieć jak funkcjonuje „świat” złożony z gatunków i powiązań między nimi a środowiskiem. Wśród wielu badanych aspektów dostarczono setek opisów rozwoju populacji, od bakterii na szalkach z ograniczoną ilością pokarmu do zwierząt na izolowanych wyspach, na których nie było drapieżników. Jednym z klasycznych przykładów, tu zaczerpniętych z cytowanego wcześniej podręcznika Pianki, jest historia reniferów introdukowanych na niewielkiej wyspie Saint Paul w pobliżu Alaski. W 1911 r. przywieziono tam 25 osobników. W ciągu 30 lat ich populacja, korzystająca z „nieograniczonych” zasobów, wzrosła do ponad 2000 osobników, ale wówczas okazało się, że pokarmu, złożonego głównie z porostów, zaczyna brakować. Wkrótce ich „łąki” nie zdołały się już odtwarzać i w ciągi kilku kolejnych lat nastąpiła katastrofa – w roku 1950 na wyspie, wśród zbielałych kości, zostało tylko 8 wychudzonych reniferów. Gdyby renifery na wyspie Saint Paul umiały przewidywać przyszłość, a przede wszystkim się ze sobą w kwestii przyszłości porozumieć, być może uniknęłyby tragicznego scenariusza. Jednak je to przerosło. Wszystko wskazuje na to, że przerasta także nas. Jesteśmy w identycznej jak one sytuacji, pytanie brzmi czy w przeciwieństwie do nich osiągnęliśmy poziom inteligencji, który wystarczy do porozumienia? Na razie głównym przesłaniem, jak mantra powtarzanym przez wszystkich, od polityków po duchownych różnych religii, jest – mnóżmy się. Jeśli będzie nas więcej będziemy opływać w luksusy, a przede wszystkim obronimy naszą „wyspę” przed wszystkimi, wyglądającymi i myślącymi inaczej niż my, obcymi.

Teoretycznie moglibyśmy jako istoty świadome wpłynąć na to „dokąd to wszystko zmierza”, radykalnie zmieniając swoje obyczaje. Co jednak, jeśli większość z nich, cała nasza „natura”, wywodzi się jeszcze z czasów prehistorycznych, a wiele innych ma korzenie w średniowieczu i jesteśmy do nich tak przyzwyczajeni, że gotowi jesteśmy za nie umierać i zabijać? Naprawdę trudno sobie wyobrazić, że w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu najbliższych lat wszyscy – chrześcijanie i muzułmanie, komuniści i kapitaliści, finansowe „elity” i najbiedniejsi, zostawimy na boku spory o to czyj „bóg” jest ważniejszy i solidarnie postanowimy wszyscy nie mnożyć się bez opamiętania i być biedni lub choćby średniozamożni, będziemy używać prezerwatyw i jeść tylko tyle żeby zaspokoić głód, będziemy mieć tylko 5 par butów i nie będziemy latać na urlop odrzutowcami. Więc niestety, najbliższe lata to nieunikniony czas coraz bardziej izolowanych i intensywniej bronionych przed „obcymi” wysp luksusu i bogactwa w morzu coraz większej biedy, udręki i upodlenia miliardów „innych” ludzi. Ale najlepiej broniona twierdza w końcu upada, a prawdopodobny scenariusz tego co wtedy nastąpi jest bardzo zbliżony do opisanego wcześniej.

Odpowiedź na tytułowe pytanie w najbliższej, wyobrażalnej perspektywie czasowej, w kontekście wyczerpywania się zasobów, zmian klimatycznych i postępujących za nimi zjawisk społecznych, a także tego wszystkiego o czym jeszcze nie wiemy, także nie jest optymistyczna.

Podpierając się jednak znanym cytatem przypisywanym na zmianę Lemowi lub Popperowi głoszącym, że „gdyby ludzie robili tylko to, co wyglądało na możliwe, do dziś siedzieliby w jaskiniach” ciągle można mieć nadzieję. Wynika ona przede wszystkim z faktu, że o nas samych wiemy mniej niż o zjawiskach zachodzących w kosmosie, nie do końca wiemy do czego sami jesteśmy zdolni, w sensie negatywnym, ale także pozytywnym. Nie pozostaje więc nic innego jak uwierzyć Czesławowi Niemenowi, że owszem „dziwny jest ten świat”, ale „ludzi dobrej woli jest więcej i (ten świat) nie zginie nigdy dzięki nim”. I stosując się do zaleceń Wojciecha Młynarskiego, robić swoje. „Może to coś da, kto wie?”.

Andrzej Jermaczek