DZIKIE ŻYCIE

Jukon

Leszek Naziemiec

Przepłynąłem 250 km Jukonem wpław, konfrontując swoje wyobrażenia z rzeczywistością.

Pomysł narodził się gdzieś w 2017 r., kiedy uzmysłowiłem sobie, że należąc do czeskiego klubu pływackiego w Pradze, przepłynąłem sporo odcinków w rzekach takich jak: Wełtawa, Łaba, Morawa czy Orlica. Są to rzeki mocno przekształcone przez człowieka, ze względu na rewolucję przemysłową, która dotarła do tego kraju szybciej niż do Polski. Szczególnie piękna jest Wełtawa, którą zawsze staram się wyobrażać sobie w stanie dzikim.

Typowe blaszane łódki. Wszystkie fotografie Tomasz Woźniczka
Typowe blaszane łódki. Wszystkie fotografie Tomasz Woźniczka

Marzyłem o dzikości, o przyrodzie w niewielkim stopniu przekształconej, więc otworzyłem atlas świata i zacząłem analizować przebieg wielkich rzek północy. Moje subiektywne kryteria spełniały: Ob, Jenisej, Lena, Mackanzie i Jukon. Od razu spodobał mi się Jukon. Rzeka ta ma ponad 3000 km długości, średnie przepływy nawet siedmiokrotnie większe niż Wisła i uchodzi do Morza Beringa. Podziałała na mnie legenda Alaski. Część kanadyjska, pomyślałem, to „biała woda”, będzie trochę za dużo raftingu. Zacząłem sprawdzać drogi dojazdowe i ewentualne mosty. Znalazłem tylko jeden most przy granicy kanadyjskiej i dwie drogi, których można by użyć do komunikacji. Jedna, z Fairbanks do Eagle, to około 8 godzin autem, a następna, powrotna z Circle do Fairbanks, gdzie można wyjść z wody, znajduje się 250 km dalej. Żadnej drogi pomiędzy tymi punktami. Nazwa Circle nawiązuje do kręgu polarnego, który przebiega niedaleko od tej wsi.

Zacząłem liczyć koszty, wziąłem pod uwagę obecność grizzly i uznałem, że realizacja planu będzie bardzo trudna. Tymczasem musiałem gdzieś trenować i uznałem za rzecz naturalną pływanie w Wiśle. Na początek wybrałem się z kolegami i koleżankami z klubu Silesia Winter Swimming do Warszawy, by popłynąć do Modlina (około 30 km). Okazało się, że było to fascynujące przeżycie, że postanowiliśmy z pływakiem Łukaszem Tkaczem przepłynąć całą Wisłę z Goczałkowic do Bałtyku etapami (w soboty, niedziele i wolne dni). Tak się stało. Tymczasem zmieniłem mój cel sportowy. Postanowiłem przepłynąć dłuższy odcinek w Lenie, która znajduje się w Jakucji. Organizacja wyprawy wydawała mi się dużo prostsza. Ze względu na wybuch pandemii nie otrzymałem jednak wizy do Jakucji, a potem wiadomo co się wydarzyło. Lena stała się nieosiągalna.

Czasami trzeba było płynąć sprintem
Czasami trzeba było płynąć sprintem

Okazja na pływanie Jukonem pojawiła się, gdy porozmawiałem z Adrianem Ucińskim, ratownikiem medycznym i wodnym, który postanowił mi pomóc w organizacji wyjazdu i zabezpieczać mnie w rzece. Pomocna była także ekipa filmowa Tomasza Woźniczki, który zdecydował się dołączyć do projektu z drugim operatorem Michałem Zuberkiem i Piotrem Sadurskim, fotografem, archeologiem i budowniczym tradycyjnych łodzi rzecznych. Piotr miał nam pomóc w wyborze canoe, nawigacji i różnych aspektach życia rzecznego.

Pierwszego dnia w Fairbanks zaskoczyła nas wysoka temperatura. Wiedzieliśmy, że lato w alaskańskim interiorze trwa kilka tygodni i może być ciepłe, ale temperatury dochodziły nawet do 28 stopni! Noce były jasne, a temperatura spadała do 11 stopni. Poruszając się w kierunku Eagle widzieliśmy czarny dym unoszący się ze strony kanadyjskiej. Pożary lasu na Alasce są rzeczą normalną. Teraz jednak zmieniła się skala tego zjawiska. Ze względu na zmiany klimatyczne, szybciej dochodzi do wiosennych roztopów. Tundra wysycha bardziej niż zwykle i fakt ten, razem z ostrzej operującym słońcem, może być przyczyną nasilającego się zjawiska. Mieszkańcy Fairbanks mówili, że na przełomie lipca i sierpnia w lasach nie było tylu pożarów. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mogliśmy w ogóle nie dotrzeć nad rzekę. Gdy wróciliśmy po pływaniu do Fairbanks, wiele dróg zostało odciętych przez ogień i nieprzejezdnych. Pożarów lasu się nie gasi. Pilnuje się tylko ludzkich osad i stara się zabezpieczyć je przed ogniem. Jeśli to się nie udaje, pozostaje ewakuacja. Las w okolicy Fairbanks to głównie świerki. Drzewa są raczej niskie, mają krótkie gałęzie i w pokroju przypominają szczotki do czyszczenia butelek. Rosną zaskakująco gęsto. Bardzo bujny podszyt tworzą lokalne odmiany brzóz, topoli i wiele wybujałych roślin jednorocznych. Jeśli ktoś chce wejść do lasu, to właściwie musi się uzbroić w maczetę, by wyrąbać sobie jakąś ścieżkę. W miarę przesuwania się do Eagle i potem wodą do Circle, drzewa stają się bardziej karłowate, ale cały czas zwraca uwagę zagęszczenie roślinności. Mam porównanie z północą Rosji (przynajmniej z niektórymi obszarami) i to przechodzenie od lasu do tundry, wygląda tutaj inaczej. Najbardziej charakterystyczną rośliną kwitnącą jest na tej szerokości geograficznej „ogniste ziele”, czyli wierzbówka kiprzyca. Można zanurzyć się na Alasce w całe łąki kwitnących kwiatów, o kolorach pomiędzy liliowym a czerwonym, a ich wysokość dochodzi nawet do dwóch metrów. Jadąc do Eagle widzimy dawne pogorzeliska i nie jest tak, że wszędzie odrastają świerki. Czasami są to całe obszary nowych brzóz, topoli i wierzb. Droga przejezdna zimą kończy się w miejscowości Chicken. Znajduje się tutaj saloon, kilka drewnianych domów i stoi też kilka kamperów. Ludzie w dalszym ciągu poszukują złota w kamienistych górskich potokach, zmieniła się tylko technika wydobycia. Posiadają pompy, które zasysają piach i żwir z dna rzek, niszcząc wybrane odcinki dna i ponadto strasznie hałasują dieslowskimi generatorami prądu. Jedziemy dalej i podziwiamy pejzaże. Właściwie wszystko to znamy, tylko skala jest inna. Najpierw podróżujemy przez Tatry, które nie mają 50 km długości, lecz ciągną się hen poza horyzont. Naraz znowu widzimy jakieś zwielokrotnione Bieszczady, a następnie góry rdzawego koloru, z odciętymi wierzchołkami jak z westernów, a potem przejeżdżamy jeszcze w pobliżu nieczynnych wulkanów. Patrząc na proste życie traperów i innych „ludzi Alaski”, ze strzelbą i wędką, dumam na temat świadomości ekologicznej. Przychodzi mi taka myśl do głowy, że niekoniecznie wszyscy takową posiadają. Po prostu Alaska jest 5 razy większa od Polski, a ludzi jest mniej niż milion. Zasoby wydają się być ogromne, a człowiek bierze z lasu „to co jest potrzebne” – takie zdanie słyszałem kilka razy. Kojarzy mi się to z podejściem norweskim, które bywa przez nas idealizowane, a filozofia wielu Norwegów jest właściwie podobna. Niezbyt rozczulają się nad losem wilków i innych dzikich zwierząt, których jest według nich dużo.

Piękny, słoneczny dzień
Piękny, słoneczny dzień

No dobrze. Jesteśmy już w Eagle. Widać kilka drewnianych chat i nic więcej. Mieszkają tutaj głownie biali Amerykanie. Zadziwiającym zjawiskiem są dla nas dziewczyny. Jak one tutaj żyją? Szczupłe, ale krzepkie, stają szeroko na nogach, pewne siebie i uśmiechnięte. Wołają „Hey boy!, cool!”. Zagadujemy jedną, która przyszła do studni z dużymi kanistrami po wodę do picia – „Czy są tu grizzli?”. „Wczoraj nie widziałam” – nie chce mi się już pytać dalej… Jest jeszcze jeden szczegół. We wsi znajduje się pomnik Roalda Amundsena, który dotarł tutaj po przepłynięciu w 1906 r. Przejścia Północno-zachodniego i nadał telegram do Fridtjofa Nansena, informujący go o swoim wyczynie. Przejście Północno-zachodnie to połączenie wodne pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Spokojnym.

Dla mnie najważniejsza jest teraz rzeka. Czy jest pływalna? Podchodzimy do onieśmielającego, majestatycznego zakola Jukonu i widzimy, że na wiosnę musiała tutaj z pobliskich skał zejść lawina lodu i błota. Zakręt rzeki pełny jest gęstych osadów, stoi w miejscu i wchodzenie do tego bagna na pewno skończyłoby się źle. Szukamy innego miejsca idąc w górę rzeki i znajdujemy łagodne zejście do wody, która ma w niektórych miejscach kolor kawy z mlekiem, a w innych jest bardzo ciemna, chyba że słońce akurat rzuca na nią refleksy, to wtedy powstaje wrażenie nie do końca zmieszanych oleistych farb: złotej i granatowej. Na brzegu przycumowane są dwie typowe łódki alaskańskie. Całe wykonane z blachy, by radzić sobie z lodem pływającym w rzece, płaskodenne, około ośmiometrowe z silnikiem (oczywiście) ponad stukonnym. Mierzę temperaturę wody: 17,8 stopnia. Jestem przygotowany na 16 stopni, ale cóż, świat się zmienia. Przez długie odcinki trasy woda będzie miała 19 stopni i okresowo 12 do 14, gdy do Jukonu wpadnie inna rzeka lub górski potok.

Pływanie

Przygotowałem się na 5 dni pływania. 50 kilometrów dziennie. Wynikało to z doświadczenia, które dała mi Wisła. W Wiśle pływałem raczej około 30 km dziennie, ale prąd jest tam mniejszy. Bardzo się cieszę, że mój plan był realny i udało się go zrealizować. Moje średnie tempo poruszania się wynosiło 7 km na godzinę, z czego swoimi ramionami pokonywałem około 3 km na godzinę. Pomimo, że nurt był czasami bardzo szybki, to przy pływaniu wpław musimy brać pod uwagę, że nie jesteśmy „na wodzie” jak canoe, lecz zanurzamy się w wodzie, gdzie dodatkowo działają siły, o których nic nie wie wiosłujący. Czasami przeciwny wiatr może sprawić, że stoimy w miejscu, czasem zdarzają się miejsca bez prądu lub z prądem wstecznym i różne inne sytuacje.

Adrian Uciński i Piotr Sadurski
Adrian Uciński i Piotr Sadurski

Kiedy wszedłem do Jukonu, to okazało się, że płynące osady są bardzo drobne i nie wpływają na pływanie. To po prostu rozpuszczony pył z lodowców. Woda nie miała smaku ani zapachu. To właściwie jest dla mnie nowość, bo woda nawet w stosunkowo czystych odcinkach polskich rzek miewa posmak „ścieków oczyszczonych”. Początek był dla mnie nerwowy, bo czułem, że nurt rzeki, wpycha mnie właśnie w okolice błotnego zakola i muszę płynąć sprintem, by uciec na środek rzeki. Uciekłem. Bałem się też wirów. Znałem te z Wisły, które można spokojnie pokonać, ale może tutaj będą większe? Ostatecznie okazało się, że nie były mocniejsze, ale rzeka miała stan wody niski do średniego. Nie wiem jak by się zachowywała przy stanie wysokim. Na szczęście był ratownik Adrian i reszta ekipy. To koiło niepokoje. W pierwszym dniu przepłynąłem 60 km. Płynąłem za szybko, za nerwowo i zbyt siłowo. Na drugi dzień rano w wodzie czułem się zmęczony, bolał mnie brzuch i było mi zimno. Na szczęście wszystko mi przeszło i pokonałem 62 km. Trzeci dzień poczułem się bardziej pewnie. Rozumiałem już trochę rzekę i uwierzyłem, że wszystko się dobrze skończy. Zrobiłem 58 km. W czwarty przepłynąłem 41 km bo byłem już zmęczony, ale zmieniła się też pogoda i nadeszła gwałtowna burza. W ostatni dzień do południa przepłynąłem ostatnie 30 km. Pływałem od 8-9 rano do około 19. Robiłem przerwy na drobną przekąskę co półtorej godziny i jedną dłuższą przerwę na obiad. Większość czasu płynąłem kraulem. Jeśli chciałem się rozejrzeć, przechodziłem na styl klasyczny.

Niedźwiedzie

Odnoszę wrażenie, że to jest jeden z głównych tematów, którym żyją mieszkańcy Alaski. Dyskusje o tych zwierzętach można usłyszeć w radiu, poczytać o nich w gazetach i na tablicach ostrzegawczych. Zobaczyć je na etykiecie wódki. W naszej okolicy mogliśmy spotkać grizzly lub mniejszego niedźwiedzia czarnego. Obowiązuje kilka zasad, których należy przestrzegać w „kraju niedźwiedzi”. Trzeba zachowywać się głośno, by nie zaskoczyć drapieżnika, nigdy nie wolno uciekać. Raczej powinno się „mocno stanąć na nogach” i czekać, a gdy już grizzly straci zainteresowanie nami, powoli się wycofywać. Jedzenie należy umieszczać w szczelnie zamkniętych pojemnikach i umieszczać z dala od obozu. Warto mieć przy sobie specjalny gaz pieprzowy na niedźwiedzie. Żeby zmniejszyć zagrożenie, spaliśmy na rzecznych wyspach (jedną noc spędziliśmy w zniszczonej przez powódź chatce traperskiej). Chodziło o to, by widzieć niedźwiedzia z daleka. Wyspy przypominały nam trochę te znane, wiślane. Były piaszczyste, a wnętrze porastały wierzby i czasem las. Widzieliśmy ślady niedźwiedzi, ale samych zwierząt nie. Zaskakiwało nas za to zachowanie bobrów. Aby dotrzeć na upatrzony brzeg, musiałem trzeciego dnia wpłynąć w dopływ Jukonu. A w ujściu dopływu bobrzyca pływała z dwójką młodych na grzbiecie. Gdy mnie zobaczyła, odwiozła dzieci na brzeg i wróciła by zagrodzić mi drogę. Waliła ogonem po wodzie i nie pozwalała przepłynąć.

„Jukon” w języku Gwitch'in to „rzeka białej wody”
„Jukon” w języku Gwitch'in to „rzeka białej wody”

Circle

W ostatnim dniu rano byłem mocno zmęczony i trochę zaczęło mnie boleć prawe ucho, ale czułem się ogólnie dobrze. Postanowiłem, że zrobię malutką przerwę na przekąskę, ale zasadniczo będę płynął do celu, bo jak zacznę odpoczywać, to trudno mi będzie wstać na nogi i ruszyć do wody. Wioska Circle leży przy wielkiej spokojnej zatoce, na lewym brzegu i trzeba uważać by jej nie minąć, bo rzeka ma tutaj 4 kilometry szerokości i ze względu na liczne odnogi i wyspy, trudno o orientację. Mieszka tu głównie ludność rdzenna Gwitch’in, mówiąca oprócz angielskiego w swoim języku, który należy do języków atabaskańskich, a języki te należą prawdopodobnie do grupy dene-jenisejskich. Zastanawiałem się, co jest przyczyną naszej ekscytacji. Dlaczego chcemy spotkać ludność rdzenną żyjącą nad wielką rzeką? Dlatego, że mamy wizję ich większej łączności z naturą. Mamy wizję naturalnej duchowości, która wynika z zależności od twardej i pięknej przyrody. Czy rzeka da rybę? Czy damy radę przetrwać zimę? Czy znajdziemy zwierzęta, na które można zapolować? A jak wygląda rzeczywistość? Gdy wyszedłem z wody, trafiliśmy do nieopodal rozłożonego dużego namiotu, który okazał się być kuchnią polową i stołówką. Pani zarządzająca tym miejscem zwróciła się do nas: „umyjcie ręce i siadajcie do stołu”. Zostaliśmy nakarmieni i dopiero potem rozpoczęła się rozmowa. Okazało się, że większość Circle zniszczyła wiosenna powódź, jakiej nie pamiętają mieszkańcy, a teraz trwa odbudowa, by zdążyć przed zimą. Zostały też nałożone ograniczenia na połowy łososia w Jukonie. Być może jest go mało, ze względu na praktyki rybołówstwa oceanicznego, być może chodzi też o podwyższoną temperaturę wody w rzece. Gospodarka Circle bazuje na łososiu, a wiosną i latem gromadzi się zapasy na ciężką zimę. Istnieją pewne napięcia pomiędzy Gwitch’in a białymi Amerykanami. Starałem się zrozumieć, o co chodzi, słuchając jednych i drugich. Chyba między innymi o to, że niektórzy biali Amerykanie chcą dalej budować relacje z rdzennymi mieszkańcami w sposób „etnograficzny, choć inni mają już świadomość, że raczej należy tworzyć wspólne projekty badawcze i rozwojowe, uwzględniające zarówno współczesną naukę, jak i wiedzę tradycyjną. Wieczorem do wsi przypłynęli blaszaną łodzią ludzie z Fortu Yukon, wsi oddalonej o 100 km w dół rzeki. Byli to Gwitch’in i jedna biała Amerykanka. Przypłynęli, by uzupełnić zapasy ropy i innych produktów, ponieważ do Fortu Yukon nie prowadzi żadna droga. My biwakowaliśmy nad Jukonem i jakoś naturalnie spędziliśmy razem wieczór. Zadawaliśmy pytania dotyczące życia codziennego w Forcie Yukon, ale też ciekawiło nas jak wyglądają sprawy związane z religią. Biała Amerykanka powiedziała, że są różne legendy, ale generalnie ludzie w Fort Yukon są chrześcijanami. Wtedy, jedna z pań zapytała się mnie na stronie, czy chodzi nam o szamanizm? Powiedziałem, że tak i o inne zachowane tradycje. Wtedy pokazała mi w telefonie postać lisa obrysowaną na konstelacji gwiazd i powiedziała, że w ich tradycji ważny jest Yahdii, który pomaga im radzić sobie w przyrodzie. Mówiąca ze mną pani, była naczelniczką plemienia. W Circle wodzem jest także kobieta, co odzwierciedla długą tradycję kobiet-przewodniczek Gwitch’in. Języki ludności rdzennej nad Jukonem są zagrożone wymarciem, podobnie tradycje i styl życia. Na szczęście rodzą się tam dalej dzieci i istnieje edukacja podstawowa. Niestety nie uczestniczyłem we wszystkich rozmowach wieczoru, bo ze zmęczenia zasnąłem. Zostało nam jeszcze kilka dni do przeżycia na Alasce, a potem powrót komfortowym samolotem do Europy, gdzie podany zostanie nam na cabernet sauvignon i obiad szczelnie zapakowany w plastik. Tak skończy się sen o odbudowaniu związku z przyrodą, a pozostanie marzenie, by coś realnego naprawdę się wydarzyło, coś co będzie ważniejsze od naszego trochę zafałszowanego poczucia, że dotykamy „pierwotnego”.

Leszek Naziemiec

Ani śladu ludzi poza nami
Ani śladu ludzi poza nami